Po pierwszej godzinie byłem bliski rozpaczy. Poważnie, były filmy Miike, które mi się podobały strasznie(większość) lub mniej (COLS) ale po raz pierwszy byłem zupełnie obojętny wobec tego, co działo się na ekranie. Tego jeszcze nie doświadczyłem - oglądam film Miike i nic mnie to nie obchodzi, okropne uczucie. Pierwsze 60 minut filmu zdaje się specjalnie stworzone dla japońskich salarymanów; wypełniają je jakieś spotkania biznesowe, uroczystości rocznicowe, przetargi (no dobra ten drugi jest nawet dość ekscytujący). Zdjęcia jak z telenoweli (wierzyć się nie chce, że są dziełem Hideo Yamamoto!), najgorsza muzyka jaką kiedykolwiek słyszałem w filmie Miikego (typu: stoję na szczycie góry, wokół szaleje burza, a ja gram solo na gitarze), żadnych zabaw montażem, żadnej ciekawej postaci, żadnych miikowych smaczków, a pierwszy "swój" aktor (Tomorowo Taguchi) pojawia się dopiero po ok. 1/3 filmu. Kilka scen i postaci pojawia się zupełnie od czapy (pewnie, żeby umieścić rzeczy znajome z bardzo popularnej w Japonii mangi). I do tego ta TRAGICZNA piosenka w scenie z Mimi. Kiszka po prostu.
Całe szczęście, że potem robi się troszkę lepiej. Zaczynamy czuć, że Miike miał dystans do tego 'dzieła' i wszystko robi się mocno niepoważne (czy w Japonii istnieje pojęcie "urwania filmu"?;) Ale i tak film tylko dla fanów, 5,5/10. Może jak obejrzę drugi raz polubię go bardziej.