Film niewątpliwie wart uwagi ze względu na poruszony problem (a w naszym spłyconym kinie coraz trudniej o filmy problemowe). Problem dotyczy naszej autentycznej obecności w życiu zewnętrznym. Niestety z pewnym zawodem stwierdziłem, że kompletnie rozminęły sie moje oczekiwania z propozycjami autora. Film niewątpliwie ma dobrą konstrukcję psychologiczną - trafił w sedno współczesnego letargu duchowego, który w sposób szczególny obejmuje ludzi materialnie dobrze sytuowanych (warto zauważyć, że wszystkie trzy przypadki należały do świata, który żyje wyraźnie ponad stan - wyjątkiem jest lekarz, ale i on niejako ucieka od podsuwanego mu na tacy przesytu).
Drugim łącznikiem bohaterów jest blokada uczuciowa (u każdego osadzona na zupełnie innej płaszczyźnie) oraz jakaś wyraźna impotencja duchowa - totalne wyjałowienie w zakresie życia wewnętrznego. I właśnie w tym ostatnim zakresie liczyłem na rozwinięcie koncepcji i jakieś rozwiązanie. Tymczasem autor podążył w zupełnie innym kierunku: wyzwolenia na gruncie całkowicie ZEWNĘTRZNYM. W rezultacie recepta na spełnienie dla każdego z bohaterów była według autora niezwykle prosta: wystarczyło zerwać pęta społecznych i rodzinnych zależności - porzucić małżonka, uwolnić się od toksycznej rodzinki, wypiąć się na społeczne normy... Propozycja tyleż prosta, co płytka i nie przystająca do rzeczywistości.
Gdyby w duchu szczerości dokręcić dalszy ciąg tej opowieści, okazałoby się, że każdy z bohaterów jeszcze bardziej pogrążyłby się w pustce i alienacji. Ale tego już autor nie chciał pokazać, bo zapewne bałby się "zaangażowania ideologicznego". Tymczasem sam dał się bezwiednie wykorzystać jako instrumentum ideologii. Tak przynajmniej to czuję. I bynajmniej nie oczekiwałbym tu podania prostych rozwiązań, opartych na jakiejś „heroicznej wierności zasadom”. Zabrakło mi przede wszystkim autentycznej wędrówki w głąb siebie, która niewątpliwie w takich sytuacjach ma miejsce u ludzi myślących i czujących. Zabrakło mi tego wewnętrznego dialogu, w którym krok po kroku odsłania się cała prawda o człowieku. Być może moja ocena filmu jest zbyt surowa, ale piszę na bieżąco tylko to, to co czuję...
"W rezultacie recepta na spełnienie dla każdego z bohaterów była według autora niezwykle prosta: wystarczyło zerwać pęta społecznych i rodzinnych zależności - porzucić małżonka, uwolnić się od toksycznej rodzinki, wypiąć się na społeczne normy (...)Gdyby w duchu szczerości dokręcić dalszy ciąg tej opowieści, okazałoby się, że każdy z bohaterów jeszcze bardziej pogrążyłby się w pustce i alienacji. Ale tego już autor nie chciał pokazać, bo zapewne bałby się "zaangażowania ideologicznego".
Niekoniecznie, bo część ludzi (niestety coraz mniejsza) "myśli i czuje", są głębocy emocjonalnie ale dali się wpędzić (lub zostali wpędzeni) w "kozi róg" i nie potrafią, nie chcą lub nie mogą z niego wyjść. Nie zgadzam się również z twierdzeniem o wyjałowieniu w zakresie życia wewnętrznego. Ci ludzie nie posiadają impotencji duchowej tylko nie potrafią się sprzeciwić czy to normom społecznym czy też, jakby to nazwać - ubezwłasnowolnieniu psychologicznemu.
Być może stawiasz właściwą diagnozę. Załóżmy, że każdy z bohaterów ma bogate życie wewnętrzne i wcale nie jest wyjałowiony. Czy jednak szukanie rozwiązania na zewnątrz siebie przyniesie im poczucie szczęścia i spełnienia? Obawiam się, że jeśli nawet, to bardzo krótkotrwałe...
Nasze życie przyrównałbym do teatru. Każdy z nas otrzymał własną scenę z rekwizytami. Scenariusz pisany jest w trakcie naszej gry (oczywiście tej gry nie można tu traktować w kategoriach odtwarzania, a tym bardziej udawania!). Kto jest widzem? Tego nie wiem. Mam jednak wrażenie, że cały sens tej sztuki skierowany jest do wewnątrz.
Często zachodzi pokusa zejścia z własnej sceny, porzucenia aktorów i rekwizytów. Tylko czy sztuka, która zatraci swoją ciągłość będzie nadal miała swój sens? Czy rozchwianie spójności naszego życia poprzez akt porzucenia nie wpędzi nas w jakąś duchową próżnię?...
Bardzo ładne porównanie, można pokusić się o rozwinięcie na podstawie filmu - może wszyscy jesteśmy aktorami w oknie, gdzie widać tylko nasze nogi? Prawdziwa postać nie jest widoczna nawet na co dzień.
Mógłbyś rozwinąć co masz na myśli (rok oczekiwania, może inne spostrzeżenia) mówiąc o duchowej próżni? Co masz na myśli mówiąc o ubogim świecie wewnętrznym?
Dziękuję, Edi, za te słowa. Duchowa próżnia jest dla mnie stanem rezygnacji z wewnętrznego rozwiązywania problemów - sprowadzeniem wszelkich wysiłków do wyłącznie zewnętrznego rozwiązania lub całkowita bierność i bezwolne dryfowanie po falach życia. To właśnie warunkuje stan wewnętrznego ubóstwa.
(Niżej wspomniana zmiana) zaakceptowanie siebie, pogodzenie się z własną stratą i przekucie jej na zysk, odwaga wystąpienia z swoimi myślami na zewnątrz. Wewnętrzne przeżycia w świecie zewnętrznym są tylko wtedy widoczne, gdy znajdują ujście w zewnętrznym świecie.
To prawda, obydwa światy muszą na siebie oddziaływać - i pewnie jest, tak jak piszesz, również w tej relacji, choć osobiście czułem wyraźny niedosyt.
Takie prawo filmu - historie były urywane, czasem w dziwnym momencie zmieniał się kadr, ale senność filmu nabierała pewnego tempa dzięki temu zagraniu.
Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie: czasem życie prowadzi w ślepą uliczkę, bo człowiek dokonuje złych wyborów i trzeba czasu, żeby poukładać siebie i swoje życie na nowo, znaleźć "nowe rekwizyty". Życie samo weryfikuje dobór "rekwizytów". Człowiek po takim doświadczeniu staje się bogatszy wewnętrznie.
Tylko czy nie zachodzi tu niebezpieczeństwo, że człowiek w pewnym momencie zacznie uzalezniać to wewnętrzne bogactwo od samych rekwizytów? Dopóki człowiek ma możliwość wyboru między ZAMIANĄ sceny a jej wewnętrzna PRZEMIANĄ, Twoja teza będzie się sprawdzała (do pewnego stopnia), ale co będzie, gdy tej zewnętrznej możliwości zabraknie? Gdy owa ZAMIANA sceny nie będzie już możliwa - np. wskutek biedy, niewoli, choroby, starości itd. - wtedy człowiek, który przywykł do nieustannej zmiany rekwizytów zaczyna się gubić. Czy nie jest tak?...