Zdarza się, że natrafiamy na film, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Który urzeka nas, oprócz wspaniałego aktorstwa, wyrafinowanym scenariuszem, perfekcyjnym montażem, reżyserią bez skazy bądź niebanalnym pomysłem. Ostrzec jednak muszę, że powyższy opis w najmniejszej nawet części nie dotyczy poniższego filmu. Jako wielbiciel kina gatunku "amerykańska szmira" muszę ostrzec nawet najgorszych desperatów, kinomanów z depresją dwubiegunową czy quasi-samobójców. Nie sposób bowiem określić do jakich odbiorców trafić chciał pan Guy Ritchie wydając na świat arcydzieło, które z pewnością zapisze jego nazwisko w umysłach potomnych na wieki. Przechodząc do sedna, w filmie można wyróżnić dwa rodzaje scen - sceny walki oraz nieistotny "zapychacz". Z ogromnym smutkiem muszę przyznać, że tych pierwszych jest niewiele, ale poziomem idiotyzmu rekompensują nam z nawiązką dwie godziny spędzone przed monitorem (wszak nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby pójść na TO do kina). Prekognicje detektywa Holmesa biją na głowę lwią część bezsensownych scen światowej kinematografii. Co się zaś tyczy zapychaczy, zapychają zacnie - można spokojnie zagrać sobie partyjkę szachów w przerwach między scenami walki w oczekiwaniu na punkt kulminacyjny filmu, czyli, a jakże, partię szachów właśnie. Nie widzę powodu rozpisywania się na temat scenariusza (niespójny), muzyki (typowa) czy gry aktorskiej (drewniana). Oto przedstawiam Państwu film, któremu z czystym sumieniem i poczuciem spełnionego obowiązku mogę wystawić 1 - w jakiejkolwiek skali, w której ocena ta jest najniższą. Polecam!