w wersji z 1960 roku grali wybitni, charyzmatyczni, ponadczasowi aktorzy którzy w innych swoich filmach grali pierwszoplanowe role. Tutaj są niemal wyłącznie aktorskie zapchajdziury i mimo że niektórzy mają talent to przegrywają z CGI. Podobnie jak western który ostatecznie poległ dwie dekady temu. Więc nie widzę sensu powstania tej produkcji bo tańsi, mniej przyciągający do kin aktorzy stanowią dowód na to że twórcy liczą się z możliwymi stratami dlatego zawczasu tną koszty:)
dziecinny jest ten twój komentarz mały frustracie... Może sam lubisz robić byle jak, byle tylko było, najlepiej jak najwięcej i jesteś podekscytowany każdą nową p o p i e r d ó ł k ą jaka się tylko pojawi ale ja od filmu o tytule "The Magnificent Seven" oczekuję dużej jakości.
frustratem jesteś Ty a do tego dzieciakiem który nie ma odwagi pokazać swojej prawdziwej twarzy a podpisuje się jedynie jako robak z kreskówki pod żałosnymi komentarzami w stylu: "zapchajdziury". Rozumiem, że każdego dnia budzisz się ze świadomością jak wiele zazdrościsz aktorom i ludziom, dla których jesteś zerem, ok ! ale to nie upoważnia Cię do takich określeń, łajzo.
Widzę że nic nie rozumiesz ale jakbym miał taką mordę jak ty to pewnie też chciałbym udawać mądrzejszego niż jestem. Niemniej widzę że dalsza wymiana postów z tobą nie ma najmniejszego sensu bo nie masz do zaproponowania nic prócz krzyku. Bez odbioru.
wygląd zew. nie ma tu żadnego znaczenia. po raz kolejny pokazujesz jak zazdrość w twoim życiu sprawia, że jesteś nieudacznikiem ukrywającym się pod różnymi ikonkami. Zamiast tego radzę Ci wziąć się w garść i coś w swoim marnym życiu zmienić a wtedy gdy coś uda ci się osiągnąć inni nieudacznicy będą patrzyli z zazdrością, że wreszcie coś masz. Pozdr
Sprzeczałbym się z twierdzeniem, że Denzel Washington to aktorska drugoplanowa zapchajdziura przyćmiona przez CGI, ale cóż.
Nie zgadzam się też z pierwszym zdaniem. Ok, Yul Brynner w 1960 był już wielką gwiazdą. Ale on jeden.
Eli Wallach miał na koncie tylko jeden ważniejszy film ("Laleczka"), poza tym był nowicjuszem.
Steve McQueen był znany tylko z telewizji ("Poszukiwany: Żywy lub martwy"). Z filmów to zagrał w "Między linami ringu" obok Newmana, ale jego nazwisko nie zmieściło się nawet na plakacie. Oprócz tego główna rola w filmie pt. "Blob - Zabójca z kosmosu", WOW!
Charles Bronson miał na koncie masę ról drugoplanowych w produkcjach klasy C. Grał Rosjan, szeregowców, mięśniaków - podręcznikowy przykład zapchajdziury.
Robert Vaughn - trzeba przyznać, że rok wcześniej otrzymał nominację do Oscara za rolę drugoplanową u boku Paula Newmana. Kropka. A nie, zagrał jeszcze pominiętego w napisach Hebrajczyka w "Dziesięciorgu przykazań".
James Coburn - drugoplanowa rola w "Samotnym jeźdźcu" i to by było na tyle.
Tak się prezentują twoi "wybitni, charyzmatyczni, ponadczasowi aktorzy którzy w innych swoich filmach grali pierwszoplanowe role". Więc o ile nie potrafisz przewidzieć przyszłości i napisać mi, co za 30 lat będzie robił Chris Pratt, to lepiej zamilcz. A przynajmniej nie pisz, jeśli nie masz pojęcia.