nie kobietę biję, lecz głupotę..
wielki powrót pani doroty do wyzwalających wzloty wyzwolonej wyobraźni ograniczeń kameralno-kowidowych - świat widziany poprzez filtry, pryzmaty, przesłony, zasłony, filiżanki, szklanki i siatki na motyle oraz denka od musztardy (nieraz ma się wrażenie, iż oko kamery umieszczone jest wewnątrz tych naczyń) i dmuchawy pompujące dym, którego jest więcej niż na koncertach syny.
wielki powrót pani doroty zatem, który ogląda się tak jak się słucha wolnej improwizacji dżezowej, kiedy dźwięk wpadnie we właściwą napowietrzną koleinę i mógłby tak trwać bez końca w bezczasie jakimś takim dyndającym zawieszony. powrót siegający głęboko, może nie tyle do korzeni, ile do emocji które z korzeni wyrosły, bo z wykorzystaniem tak zwanych zdjęć uciekających. skąpany w gęstej atmosferze wielkiego dystansu zarazem oraz wielkiej intymności. możności zapuszczenia sondy w duszę oraz niemożności. subtelności tematu i masywności materii.
wielki powrót pani doroty zatem więc, po okresie dziecięcym, do starej formy, starszych ludzi i pisania scenariuszy prawie prawdopodobnie pod nich - w Pora Umierać pod panią danutę, tutaj pod pana krzysztofa - na ostatniej prostej w pochodzie ku transcendencji będących sobą bardziej niż są inni.
pora spać krasnoludki, nastał koniec bajki.
(to monologując sobie a sobą z moich wcieleń przyszłych mówię czytając ostatnie zdanie jakie się na planszy nawinie, jako gdyż z niejakim zdziwieniem niemałym, po rozświetleniu mroku, w jasności sondując po sali pojednawczo spostrzegłem, iż li w pomieszczeniu siedzę sam jak palec) (smutne podzwonne syndromu diogenesa takie) (na seansie było jakieś osiem osób, z czego po dziesięciu minutach wyszły cztery) (no dobry jezu a nasz panie, dyć to i szok i niedowierzanie, i wstyd i hańba jeszcze, iż prawdopodobnie najpiękniej w materii zawieszonego czasu rzeźbiącego rozimprowizowanego filmowego popostsongu z duszy bohaterów na tym festiwalu nikomu się nie chce oglądać wcale) (źle to świadczy o gdyńskich kinomanach, a może być, że o dwunogach w ogóle) (wnioski już daleko idące, ale dysponuję materiałem dowodowym) (jak również bliźniaczo podobnym wspomnieniem projekcji filmu Orzeł Ostatni Patrol jacka bławuta, która miała tutaj miejsce w roku ubiegłym).
"Mała apokalipsa" Gavrasa według Komwickiego. Żeby uniknąć tłoku. odczekaliśmy trzy dni i poszliśmy do kima.
Przy kasie zrobił się jakiś taki dziwny galimatias. Pani kasjerka była jakby zszokowana, co prawda sprzedała nam życzone bilety, ale poprosiła o cierpliwość. Sama nieco nerwowo wykonywała jakieś telefonaty. Po mniej więcej trzech kwadransach zjawił się zdyszany kinooperator. Okazało się, że byliśmy PIERWSZYMI widzami, chętnymi obejrzeć ten film, więc w międzyczasie obsługa stwierdziła, że operator nie ma po co przychodzić a pani kasjerka będzie siedzieć tak dla pozoru, bo całkiem kina zamknąć nie mogą. No i byliśmy JEDYNYMI widzami w całym Wiesbaden, którzy ten (jak by nie był, znakomity) film obejrzeli.
no, to jest zawsze bardzo duża frajda, taka wręcz na granicy jakiegoś wtajemniczenia. ma się wtedy takie wrażenie, jakby twórca zrobił ten film wyłącznie dla ciebie..
No, fajne to jest. A jeszcze miałem, dawno temu, za głębokiego Peerelu, taką przygodę; przeczytaliśmy z kolegą ze studiów w gazecie, że w jakiejś wiosce pod Wrocławiem ma lecieć "Osiem i pół" Felliniego. No to żeśmy się wybrali na taką gratkę, jechaliśmy różnymi autobusami przez ponad godzinę no i byliśmy jedynymi widzami. Najlepszy zasię w tym wszystkim dowcip: W salce obok równolegle lecieli "Czterej pancerni". No i ta salka była nabita po brzegi! :o)))))
to ja już nie wiem co mnie bardziej szokuje - po jednej osobie na każde cztery i jedną czwartą filmu felliniego w kinie czy to, że puszczano Czterech i Pół Pancernego (biorę pieska za połowę) w ogóle w kinie!
żyłem dotychmiast w głębokim przekonaniu, że deszcze niespokojne podsiąpiały były sady wyłącznie na małym ekranie..