Żyje się tylko dwadzieścia cztery lub – tak, jak w przypadku Daniela Craiga – cztery razy. Angielski aktor na każdym kroku daje fanom Bonda do zrozumienia, że wraz z "Spectre" kończy się jego romans z serią i pięknymi kobietami. Sam Bond ma już 53 lata i choć niektórzy widzieliby go na emeryturze, nic nie zapowiada końca franczyzy (#licencjanazarabianie).
Do serii mam olbrzymi sentyment. Dlatego też, gdy podczas seansu, na którym byłem, młodzież szkolna nie okazała szacunku kultowej postaci, nie wytrzymałem i z zimną krwią wystrzelałem pół szkoły swoją Automatyczną Berettą... Ups. Chciałem powiedzieć 'słowami'.
Urodziłem się w 1987 roku, gdy gen bondowski przechodził właśnie z Rogera Moore'a (dziś już sir) na Timothy'ego Daltona – i być może to wyjaśnia mój urok osobisty i błyskotliwość, połączone z seksualnością sceniczną. Na filmach o agencie brytyjskiego wywiadu się wychowałem, na bierzmowaniu wybrałem imię 'James', po seansie "Dr. No" zacząłem kolekcjonować muszelki, a wyniszczające wizyty u ortodonty odreagowywałem, gdy 007 okładał Buźkę.
Po takim wstępie nie wypada mi się na "Spectre" zżymać, a jednak będę musiał, bo uważam, że jest to najsłabsza odsłona "Bonda" za kadencji Craiga.
Gdy 10 lat temu ogłoszono wszem wobec (nie mylić z 'wszem i wobec'; przepraszam za ten językowy akcent, ale I couldn't resist), że to własnie angielski aktor będzie uwodził dziewczyny, popijał Martini i ratował świat, fani serii chwycili za widły i pochodnie.
Osobiście do Craiga nic nie mam. Myślę, że każdy ma 'swojego' Bonda. Kwestia gustu. Podobnie jak z dziewczynami Bonda. Macie swoją ulubioną? Ja to chyba nie wypiłbym drinka tylko z May Day (nie jestem rasistą, po prostu nie mój typ... Uff, chyba wybrnąłem). Moją ulubienicą jest Pussy Galore. Ze względu na imię. Pussy Galore. Her name is Galore. Pussy Galore. Przy tym nawet kwestia z Bondem 'wymięka'. Wymiękł zresztą sam Bond w "Goldfingerze": "Bond: Who are you? Galore: My name is Pussy Galore. Bond: I must be dreaming...". Pasuje do mizoginistycznego wizerunku asa wywiadu jak... już nie będę kończył.
<Lekcja angielskiego +18: 'galore' oznacza 'w obfitości, mnóstwo, w brud'. 'Pussy' to 'pussy'. Całość można zatem tłumaczyć jako 'Pusia Obfitości', ale jeśli macie ciekawsze propozycje, czekam w komentarzach ;)>
Wracając do pana Daniela (ciężko będzie teraz zmienić temat)... Wiele można powiedzieć o Craigu, ale na pewno nie to, że w roli agenta jest 'pusią'. To najbardziej pokiereszowany Bond – fizycznie i psychicznie. Na żadnym z wcześniejszych wcieleń asa wywiadu los nie zostawił tyłu blizn. W butach agenta 007, Craig musiał uporać się ze zdradą i śmiercią ukochanej, alkoholizmem, odejściem figury matki, a, jakby tego było mało, już w "Spectre" polano mu polskiej wódki. Przyznacie, że craigowski 007 ma mocną głowę. Zresztą to nie on jest problemem najnowszego "Bonda" (o tym za chwilę). Co najważniejsze – Craigowi udało się wpisać w konwencję, którą zaproponował serii Martin Campbell. Od "Casino Royale" (najlepszej moim zdaniem odsłony 007 z Craigiem) Bond zyskał nową twarz. I nowe ciało. Dostaliśmy Bonda zwierzęcego, z robotniczą fizjonomią (agenta naszych czasów?), ale i Bonda bardziej sentymentalnego niż kiedykolwiek, Bonda wyznającego miłość (co wcześniej 'wypsnęło' mu się chyba tylko raz, "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości"), Bonda obdarowywującego 'współpracowników' prezentami w podzięce za informacje czy pomoc, Bonda popełniającego błędy.
Wraz z pojawieniem się w "Casino Royale" Craiga, seria zyskała więcej realizmu. Bohater stał się podatny na ciosy i uczucia, pojawiła się przemoc i nacisk na psychologię postaci. "Bondy" zaczęły bardziej przypominać nolanowskie Batmany (albo trylogię Bourne'a).
<007 w garniturze Craiga ma zresztą wiele wspólnego z figurą Bruce'a Wayne'a w pelerynie Nolana: jeździ Bondmobilem, też jest sierotą, ma swojego Alfreda (Albert ze "Skyfall"), swojego Jokera (Javier Bardem, "Skyfall") i swojego Bane'a (pomagier Christopha Waltza ze "Spectre"). >
Realizm, który tak dobrze sprawdził się w "Kasynie" (najlepiej) "Quantum of Solace" (trochę gorzej) i "Skyfall" (znów dobrze) rozłożył "Spectre" na łopatki. Ale po kolei...
Gra wstępna w najnowszym Bondzie wypada nad wyraz okazale (śmiem twierdzić, że jest jedną z najlepszych w historii cyklu). Obchody Los Muertos, meksykańskiego Dnia Zmarłych, urzekają scenografią, kostiumami i pulsującą muzyką. Choćby dla tej kilkuminutowej nekromancji warto zobaczyć "Spectre".
Gdy James, który już raz w "Skyfall" umarł, zdejmuje maskę, staje się jasne, że żałoba po Vesper i M dobiegła końca. Pozostaje zemsta, choć agent będzie musiał odłożyć na bok prywatę i działać dla dobra całego wywiadu. Okazuje się bowiem, że "koszmar Orwella ożył" i pod przykrywką potężnej organizacji inwigilującej, próbuje zgładzić Bonda i wymazać – nie tylko z pamięci komputerów – projekt 00. A to, że misja da mu okazję do zaspokojenia osobistych pobudek i wypełnienia ostatniej woli M – to już inna kwestia. Wystarczy, że 007 połączy kilka faktów z przeszłości, utopi Aston Martina w Tybrze, spędzi noc na krześle (!) luksusowym hotelu w marokańskim Tangerze i tak dalej. Aż do zawrotów głowy.
Widać, że nad "Spectre" pracowało czterech scenarzystów. Akcja przeskakuje z miejsca na miejsce, nim jednak nacieszymy oko malowniczym widokiem, przekraczamy kolejną granicę. Gdzie scenarzystów czterech, tam nie pozwiedzasz. Właśnie, gdzieś powyżej padło słowo "akcja". "Spectre" jest przeładowane akcją. Podczas seansu zatęskniłem za starymi "Bondami", w których bohater przed przystąpieniem do AKCJI szedł do kasyna, relaksował się przy basenie, grał w golfa, flirtował z kobietami i popijał drinki. W "Skyfall" Craig nabrał przecież ogłady, aż się tu prosiło o wręczenie mu biletu do opery. No może nie, ale będąc w Maroku mógł zabrać dziewczynę do restauracji i spróbować lokalnych przysmaków. Co robi Bond? 'Wali' barbeluchę z gwinta a kolację zjada w pociągu. Nie godzi się Panie Bond. A i jedzenie w pośpiechu szkodzi.
Zawartość Bonda w Bondzie to przecież coś więcej niż akcja. To cała kreacja świata, 'manieryzmy' i świszczące nad głowami riposty. I nawet wybaczyłbym to reżyserskie ADHD (tak jak przełknąłem w "Quantum of Solace"), gdyby sceny akcji były wiarygodne.
I tu wracamy do realizmu. Bond to Bond, na długiej jak Most Londyński liście zdobyczy ma chyba mitologiczną Ariadnę; z każdej opresji wyjdzie bowiem po niewidzialnym kłębku nici. I choć po ultrarealistycznych (jak na cykl) poprzednich filmach z Craigiem, w tej agent znowu odznacza się wyjątkową odpornością na ciosy i ekspresową regeneracją ran, nie to mnie podczas seansu najbardziej bolało. <Akceptuję bondowski 'realizm'. Powiedzmy, że jest to realizm umowny.> Nie mogłem uwierzyć w uproszczenia i naiwność fabuły w niektórych scenach.
Przykład 1: Scena pościgu po Rzymie. "Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu"? Nie w nowym Bondzie. Pustki na ulicach, placach i schodach. W imię reklamy marek samochodowych, Mendes przechrzcił Wieczne Miasto na Wymarłe Miasto (Londyn zresztą nie wypada pod tym względem lepiej i w niczym nie przypomina zatłoczonego miasta ze "Skyfall".) A sam pościg? Obejrzyjcie początek "Quantum" albo nawet pogoń Craiga za zamachowcem po Madagaskarze z "Kasyna". Lepiej? Tak myślałem.
Przykład 2: Nieudolność przeciwników 007. Czy wierzycie, że tytułowa organizacja otoczona jest strzelcami wyborowymi, którzy nie potrafią trafić, choć trafić, w uciekający po linii prostej i dość rozbudowany cel? Aha, kryć się też nie potrafią. Szkoda, że nie spotykałem ich na serwerach, jak grywałem jeszcze w multiplayery.
Jeśli dodamy do tego banalną kulminację oraz niemiłosiernie naiwny finałowy 'twist', otrzymamy produkt, którym Mendes rozchwiał spójność, budowanego przez ostatnie dziesięć lat, uniwersum. Powróciło przerysowane kino analogowe z karykaturalnym protagonistą, na którego nie ma już chyba miejsca w cyfrowym świecie. Reżyser, co prawda, zyskuje w oczach wielbicieli Bonda, wyciągając z dawno zakopanej butelki miłosny list. "Spectre" roi się od aluzji do swoich poprzedników, mrugnięć okiem, autocytatów, skojarzeń i żywcem wyjętych z 'poprzedniczek', podrasowanych scen (choćby demolka pociągu czy ucieczka w Alpach). Po wyrafinowanym i idealnie skrojonym "Skyfall", wystawia jednak miłość fanów na próbę. Logiczne dziury, które agent zostawia pociągając raz za razem za spust sprawiają, że dla wielu oczekiwanie na kultowe "James Bond will return" okaże się za długie.
O czymś zapomniałem? No tak, najważniejsze. Chyba robię się mizoginem jak Bond...
Monica Bellucci jest jak pizza na nogach. Niestety/Na szczęście dostajemy tylko jeden kawałek. Obficiej, ale nie aż tak, jak w przypadku Pussy Galore, wygląda rola Léi Seydoux. Warto zobaczyć ją w wieczorowej sukni, choć trudno – znowu scenariusz – uwierzyć w uczucie pomiędzy nią i Bondem. Łatwiej wyobrazić ją sobie w roli kolejnej miłostki agenta, niż kobiety, która będzie stanowiła dlań wyzwanie. Nawet na emeryturze.
Ciekawiej jest na drugim planie. Jeśli M jest odpowiednikiem angielskiego 'Moron', a C jest od 'Careless' (jak podczas przepychanki słownej raczą nas doedukować panowie), Q musi być od 'Quality'. Jedno jest pewne – nowoczesny Bond musi mieć pod ręką Bena Whishawa. Lajki też dla Moneypenny i M, a Franz Oberhauser – cóż, tego Waltza kapela już grywała.
Bond powróci. Zmartwychwstawanie to jego "ulubione hobby". Dla mnie tak samo ważne, jak to, kto będzie pociągał za spust, jest pytanie: "Kto następny weźmie do ręki kamerę i jakie będzie miał ograniczenia od producentów?". Zbliża się przecież jubileuszowa odsłona serii. Trzeba przywrócić Bondowi kompatybilność. Pora więc – wraz z Q – sformatować dysk, wymienić podzespoły i przygotować cykl do ponownego zapisu danych.
Score: 56/100 (i wciąż spada)