Widziałam nową część, będąc na nocnym maratonie. Cóż, mówiąc szczerze nie jestem zachwycona aż nadto. Podobał mi się, jak każdy Bond, ale nie powalił mnie na kolana. Baardzo się ucieszyłam, gdy dowiedziałam się, że Waltz będzie odgrywał rolę czarnego charakteru, ale potem zmartwiłam się, że może upodobnić się do Landy z Bękartów Wojny. I niestety takie wrażenie można było momentami odnieść.
Poza tym Lea Seydoux niespecjalnie przypadła mi do gustu. Relacja jej bohaterki i Bonda była jak dla mnie troszkę dziwna i nie widziałam między nimi jakiejś chemii. Mam wrażenie, że ten wątek miłosny został stworzony jakby na siłę. W ogóle mi to nie pasowało.
Najbardziej ze wszystkiego podobał mi się chyba opening, ale to chyba jak zawsze. Na początku główna piosenka w ogóle mi nie pasowała (do złudzenia przypomina mi fragmentami Earth Song), ale gdy zobaczyłam opening to szczerze mówiąc trochę mnie zmiotło. Piękne! :)
I myślałam, że Monica Bellucci trochę na dłużej zagości na ekranie, ale cóż...
Podobały mi się też liczne nawiązania do poprzednich części. Dobrze, że przed premierą przypomniałam sobie poprzednie odsłony, bo to znacznie pomogło w odbiorze.
Ogólnie oceniam na jakieś 6 albo 7.