Po wybuchowym początku, zaczyna zgrzytać już w czołówce: ośmiornica wijąca się wokół nagiego torsu Craiga z piosenką Sama Smitha w tle zalatuje tandetą, choć ktoś powie pewnie, że to ironia i pastisz. Potem trochę akcji, po niej tempo siada i mamy nudnawy wątek miłosny. Potem znowu akcja, ale dosyć wtórna, no i zwroty z rekordową - nawet jak na Bonda - liczbą absurdów. Wszystko to niezmiernie letnie, a na koniec sztampowy finisz.
Daleko Spectre do przewrotnego Skyfall i przełomowego Casino Royale, choć wielkim fanem Bonda nigdy nie byłem.