Są takie prawidła, które bardzo często znajdują zastosowanie w świecie filmu.
Jeśli raz udało ci się osiągnąć mistrzowski poziom w danym temacie, to drugi raz tego nie powtórzysz.
Jeżeli akcja filmu toczy się na całym globie, to na 99% nie wyjdzie z tego dobry film.
Jeżeli w czymś gra Christopher Waltz, to po raz tysięczny zagra on Hansa Landę.
Jeżeli nie ma pomysłu na kontynuację, to trzeba zebrać ulubionych bohaterów do kupy i stworzyć z nich sympatyczny team.
Jeżeli sięga się aż do dzieciństwa bohatera, to pomysłowość scenarzystów naprawdę kuleje.
I tak dalej, i tak dalej.
Podobnie dzieje się w Bondzie vol. 24, tym razem biorącym na tapetę spiskowe teorie na temat New World Order i masonerii. Ujęcie sprawy, rzekłbym, dość klasyczne, rządy światowych mocarstw łączą swoje specjalne służby, za wszystkim stoi prywatna organizacja (tytułowe "Spectre"), jej zarząd ma mieć dostęp do wszystkich danych, a wszystkie te plany udaremnia własnoręcznie James Bond. W tym wszystkim okazuje się, że tak naprawdę dotychczasowi jego antagoniści jak jeden mąż działali pod szyldem szacownego Spectre, więc nasz agent "double-o-seven" porusza się w orwellowskiej rzeczywistości, gdzie wszystko z góry jest zaplanowane, ukartowane... no może z jednym wyjątkiem - scenariusza.
Trailer nie zwiastował wiele dobrego, niemniej dopiero w przekroju całego filmu widać naciągnięcia fabularne. Bond w szybkim czasie przemieszcza się samochodem z Londynu do Rzymu, po czym traci ów samochód i radośnie oraz bez większych komplikacji teleportuje się z Rzymu do Austrii, a z Austrii do Tangeru. Od samego początku prowadzony jest jak po sznurku (pomimo fabularnych luk) niczym bohaterowie "Kodu da Vinci", a do tego nie ma problemu z korkami na ulicach Rzymu by móc się powyścigować, ani z tym by dorwać (wolno stojący najwyraźniej) samolot w alpejskiej klinice akurat wtedy gdy go potrzebuje do pościgu na porwaną dziewczyną.
W kwestii reżyserii mamy już całą plejadę odwołań do poprzednich filmów - nie tylko klasycznych (Blofeld, gadżety, katapulty) ale też do samych filmów z Craigiem. Osobną kwestią są relacje z kobietami - dialogi brzmią w tych scenach niczym wyjęte z taniego romansidła. Na plus na pewno sceny akcji - dość intensywne, choć niektóre zwyczajnie głupie (jak ta z helikopterem w Meksyku). Niestety i tu wkradło się trochę za wiele skażenia innymi produkcjami - stąd mamy kamerę z ręki i plumkający temat muzyczny ciągnący się przez kolejne ujęcia.
Oglądało się nawet przyjemnie - to w końcu nadal bond, choć tym razem jest to niestety zawód. Najsłabsza produkcja z Craigiem, coraz bardziej wypalonym w tej roli.
taki jest czesto naiwne sceny gdyby nie to ,to nie bylo by tej serii TO TYLKO FILM wiec naturalnym jest ze jest mnowstwo fikcji i niemozliwych na codzien zdarzen ale nie mozna sie rozwodzc nad kazda scena i dopatrywac bledow ktore sa w kazdym filmie tylko dac sie poniesc historii ,dobry temat nakresla nam kto tak naprawde rzadzi coraz wiecej sie o tym mowi i moze tepe masy zaczna w koncu myslec (w co watpie bo dalej sa skutecznie oglupiani i manipulowani) duzy mnus tylko wlasnie za to jak szybko i niewiadomo jak teleportowal sie w tyle miejsc ale coz no .. Bond to Bond taki juz jest format ;)