W zeszłym roku mieliśmy „Project X”, w tym mamy „Spring Breakers”. Same shit, different year. NOT. Pozornie to rzeczywiście kolejny imprezowy film, który za punkt honoru stawia sobie przeskoczenie granic wyznaczonych przez wyżej wymienionego. Muzyka wbija w fotel jeszcze mocniej, ostra elektroniczna sieczka spod znaku Skrillexa sieje spustoszenie w uszach, cycki falują na ekranie w ilościach hurtowych, powabne tyłki w bikini wyzierają z co drugiego kadru, a młode pokolenie ćpa, chleje i rucha bez zahamowań.
Różnica pomiędzy wyżej wymienionymi tytułami jest jednak zasadnicza. „Project X” dokumentował pewne zjawisko (a raczej żerował nań), „Spring Breakers” wyszydza. Różnica w tym przypadku jest subtelna i bardzo łatwo przypisać film Korine’a do zjawiska, z którego się naśmiewa. Po coś jednak te gwiazdeczki Disney’a tam są, nie bez powodu intensyfikuje hedonistyczne uniesienia do poziomu absurdu, nie przez przypadek James Franco jest najbardziej negroidalnym białym murzynem od czasu Vanilla Ice’a, nie wzięły się tam znikąd dwa kawałki Britney Spears, a wszechobecny róż nie jest efektem stylistycznego skrzywienia działu odpowiedzialnego za kostiumy i charakteryzację. To są tropy, które reżyser świadomie podrzuca, a co odbiorca z nich wyczyta, to już inna sprawa.
Tak subtelna (choć paradoksalnie krzykliwie ekspresyjna) satyra zastawia również pułapkę, reżyser pozostawia interpretację widzowi, co skutkuje natchnionymi tekstami krytyków filmowych, które czyta się z lekką konsternacją. No ale nieważne, to już nie wina Korine’a.
P.S. Niedawno krytykowałem Franco, tym razem muszę go dla odmiany pochwalić. W końcu pokazał aktorski pazur, jego bohater jest drapieżny, prostacki, przerysowany, ale bez cienia fałszu, aktor szarżuje ale na granicy rozsądku. Nie bez znaczenia jest fenomenalna charakteryzacja, która niewątpliwie pomogła mu wtopić się w postać. Świetna rola, szkoda, że takie trafiają mu się od wielkiego dzwonu, a ta jest w zasadzie pierwszą, która nie bazuje na jego manierze odurzonego ćpuna z przymrużonymi oczami.
Napisałeś dokładnie to,co myślę. Ale James Franco grał dobrze również w innych filmach np. "127 godzin".
zgadzam się. 127 godzin też świetny film, tam też można zobaczyć jego dobrą grę aktorską.
Co do Franco, to na temat jego roli w "127 godzinach" wypowiedziałem się nieco szerzej w recenzji tego filmu:
"Nie do końca przekonała mnie również kreacja Jamesa Franco. Kilka lat temu w ogóle przez myśl by mi nie przeszło, że mógłbym użyć słowa „aktorstwo” i jego nazwiska w jednym zdaniu w kontekście innym niż negatywny. No, ale wtedy znałem go jedynie z koszmarnie drewnianych ról w kolejnych „Spider-Manach”. Cieplejszym okiem zacząłem na Franco spoglądać po kapitalnej roli odurzonego marihuaną dilera w „Boskim Chilloucie”. Od tamtej pory jakoś przyjemniej się patrzyło na jego występy w kolejnych filmach i nawet uwierzyłem, że będzie w stanie „sprzedać” swojego bohatera w „127 godzinach”. Nie był. Nie jest to wprawdzie jakaś tragicznie zagrana rola, widać, że Franco stara się jak może, ale… no właśnie, widać. Gromów w jego kierunku wprawdzie nie należy ciskać, bo spisuje się nad wyraz dobrze, miewa lepsze chwile, żenady nie ma, ale i z głaskaniem po główce oscarową nominacją również nie należało przesadzać.
(...)
Aktorsko stoi dobrze, Franco wprawdzie nie do końca mnie przekonał swoją kreacją, ale kiedyś w życiu nie uwierzyłbym, że będzie w stanie wystąpić w „teatrze jednego aktora” i wyjść z tego obronną ręką."
http://www.ofilmie.pl/recenzje/127-hours/