"Hahahahahaha!" - tak komentuję próbuję przypisywania temu paszkwilowi jakichś
ponadczasowych wartości czy poddawaniu go głębszej analizie. Cztery beztalencia aktorskie,
sławne z tego, że nikt ich nie lubi chciały stworzyć obraz współczesnej młodzieży. Nawet jeśli
scenariusz da się obronić, to od strony technicznej ten film tarza się we własnych wymiocinach.
Montażysta zapewne chciał podrobić styl MTV czy innych kanałów dla bezdomnych umysłowo, co
jak widać wyszło odpychająco dla widza. Dialogi oczywiście reprezentują nowofalowy image
amerykańskiej młodzieżówki irytując przy tym tak bardzo, że od pierwszych słów do ostatnich
każdej bohaterce życzy się wszystkiego najgorszego. James Franco może i tragiczny nie był, ale z
pustego to i Salomon nie naleje - vide Bela Lugosi u Edwarda Wooda. Reasumując "Spring
Breakers" to dla mnie ostrzeżenie, że przyszłe pokolenie Hollywood nie ma zamiaru liczyć się z
widzem. Oni muszę się przede wszystkim dobrze bawić, a cel uświęca środki.
Masz dużo racji, po 15 minutach oglądania miałem ochotę przestać ale dotrwałem do końca. Ale ocenę podwyższam za piosenkę Britney i za to jak wpadła w ucho :D
Zgadzam się w 100%. Ja jednak poddaję ten film głębszej analizie, ale... do mojego wypracowania nt. seksualizacji młodzieży :). Co do doboru aktorek, to Ashley Benson i Reachel Kornie pierwszy raz widziałam na oczy, ale Selena Gomez (Kopciuszek: Roztańczona historia) i Vanessa Hudgens (High School Musical) były tam po to by dotrzeć do szerszej publiczności gdyż obydwie były aktorkami filmów Disneya. To czyni ten film jeszcze 'niebezpieczniejszym' gdyż 10 letnie dziewczynki które oglądają filmy typu 'Kopciuszek: Roztańczona historia' i chcą się zapoznać z całą twórczością głównej bohaterki, trafiają właśnie na Spring Breakers. A dla tak młodych dziewczynek one mogą stać się modelem do naśladowania, bo dzieci (ba! dorośli miewają z tym problemy) nie mają do końca wykształconej umiejętności rozróżniania fikcji od rzeczywistości.
Pozdrawiam
Trudno się z Twoją wypowiedzią nie zgodzić i trudno się zgodzić. Warto na chwilę zmienić optykę :) Spring Breakers to, najprościej mówiąc, "darcie łacha" z amerykańskiej popkultury, z amerykańskiej wizji życia nastolatek, z, jak piszesz, obrazu współczesnej młodzieży, którym to obrazem jesteśmy zewsząd zalewani, i chyba każdy średnio rozgarnięty dzieciak byłby w stanie, chociażby na podstawie newsów o Justinie Bieberze, ów obraz nakreślić (reżyser nie miał więc trudnego zadania, to fakt). Być może także darcie łacha z amerykańskich gniotów kina popularnego.
Czyli wszystko jest jak mówisz, tylko że w krzywym zwierciadle, a nie na serio. Dlatego styl MTV dla bezdomnych umysłowo, teledyskowa maniera, irytujące dialogi, prymitywna fabuła. Wszystko o czym wspominasz jest maksymalnie przerysowane (co szczególnie widać właśnie wtedy, gdy na scenę wkracza super gangster Alien ze złotymi zębami) absolutnie celowo. Ot, satyra ( a może nawet paszkwil). Nie twierdzę, że szczególnie udana, ani że niesie ponadczasowe wartości, być może nawet nie do końca trafiona, bo ci co widzą zjawisko, nie potrzebują tego filmu, a ci, co zjawiska nie widzą, prawdopodobnie i tak nie "zaskoczą".
Czyli przerost formy nad treścią. Autor chciał zdemaskować degenerację współczesnej popkultury, a wyszedł banał z morałem typu: "żyj godnie, bo inaczej źle skończysz". Dalej się upieram, że "Spring Breakers" nie ma mandatu artystycznego do grania kartą "wyrafinowanej satyry", gdzie trzeba sporej wiedzy, żeby zrozumieć przekaz. "Tandeta" mi tu bardziej pasuje.