Policjantka udaje striptizerkę, aby schwytać grasującego po mieście mordercę...
Na stanowisku producenta wykonawczego: Roger Corman. No i wszystko jasne. "Stripped to Kill" to niskobudżetowy thriller klasy C., w którym na pierwszy plan wybija się realizacyjny rozgardiasz oraz soap-operowe aktorstwo. Cormanowski "warsztat" widać praktycznie na każdym kroku: dziwaczne, źle doświetlone kadry, nagminne wpadki w montażowe (w jednej ze scen słyszymy padające kwestie, lecz... aktorzy nie poruszają ustami) i scenariuszowe absurdy. To kino "kręcone na kolanie", pełne niedorzecznych rozwiązań i wyciętych z kartonu postaci. Średnio co pięć minut raczeni jesteśmy kolejnym niewydarzonym tańcem na rurze, mnóstwo tu pań biegających topless, mało za to sensu. Główna bohaterka, grana przez posagową Kay Lenz, po prawdzie bardziej pasuje na striptizerkę, niż na policjantkę, z czego zresztą z czasem zaczyna zdawać sobie sprawę. Kobieta ma swojego side-kicka, przygłupiego lowelasa w stylu kapeli Bon Jovi, który wchodzi jej bez pytania do mieszkania i siada na kiblu, by poczytać gazetę, a zaraz potem wyłania się z ustępu ubrany w długi płaszcz (zastanawiacie się pewnie, po co ja wypisuję takie głupoty? cóż, ja się zastanawiałem, kto takie głupoty umieszcza w filmie).
Co ciekawe, obraz Katt Shea przypominał mi do pewnego stopnia, nie wiedzieć czemu, niesławne "Showgirls": może rzecz w tym, że tutaj również dostajemy sowitą porcję kretyńskich bolączek chętnych do zrzucania odzieży dziewczyn w ostentacyjnie kiczowatej oprawie. Mimo wszystko jednak, film Verhoevena lepiej sprawdza się jako "guilty pleasure". "Stripped to Kill" miejscami jest całkiem zabawne, kiedy indziej tylko głupie i nudne, więc do etykiety "so bad, it's good" nie do końca dorasta.