Pan Pietrzyk powinien zająć się czymś innym niż pisaniem recenzji. Porównywanie śpiewu Heleny i Deppa do śpiewu rodzimych gwiazd programu "jak oni śpiewają" to jakaś pomyłka. Rozumiem, że pan Pietrzyk to recenzent o niebywałym autorytecie ale kwestionowanie tego, że film Burtona jest dobry to lekka przesada. Recenzja nie jest ani zabawna ani błyskotliwa a chyba taka miała być.
Ja może nie jestem jakąś znawczynią ale kiedy wybieram jakiś film, czy idę do kina itp., mam żelazną zasadę, nigdy nie ufam recenzjom. Nawet jeśli napisze ją najlepszy recenzent znany na całą Polskę. Zawsze ufam tylko sobie i własnym odczuciom. Tak samo recenzja pana Pietrzyka, który wypowiedział się na temat "Sweeney Todda" nie jest dla mnie niczym wspaniałym bo to, że ma autorytet nie zmienia tego, że najwidoczniej nie zna się na pisaniu recenzji co potwierdza jego porównanie śpiewu aktorów do gwiazdek z "Jak oni śpiewają". W takim razie mogę śmiało i (skromnie;-)) powiedzieć, że na filmach znam się o niebo lepiej niż on.
Dalibyście już spokój, ile było takich tematów? Wszyscy tak jadą po tej recenzji, a może właśnie ktoś się z nią zgodzi. Mi np.: Sweeney Todd się podobał, ale innym nie musi, a recenzent jest od tego, by wyrażać swoje zdanie- czy może się mylę? Recenzja jest w miarę obiektywna, poza tym fragmentem o piosenkach (który mi też się nie podoba, ale cóż) nawet bardzo nie krytykuje tego filmu.
Ja też nie opieram swojej opinii na zdaniu innych, ale trochę szacunku dla czyjejś oceny filmu chyba się należy.
No to właśnie ja się z tą recenzją zgadzam :) Najpierw obejrzałam film, oceniłam go, potem czytam tę recenzję i myślę: O w mordę, ja bym to napisała!
"Piosenki" rzeczywiście nie są chwytliwe i wloką się bez końca, aktorzy głosiki mają słabiutkie i gdyby nie wzmacniacze, nie przebiliby się przez muzykę (oprócz głosu Rickmana, ale on to się do mówienia nadaje, nie do śpiewania). Gra aktorów, mroczna scenografia i klimat - ok, bardzo burtonowskie. Jasio Depp był rzeczywiście bardzo demoniczny, Bonham-Carter zakręcona jak zwykle, Baron-Cohen wypadła bardzo dobrze, Rickman też nieźle, choć rzeczywiście golenie by mu się przydało, bo wyglądał wyjątkowo dziadowato. Młodzi aktorzy chyba ok, ale bez rewelacji. I taki jest ten film - ok, jak się przewinie śpiewogrę, to się da się obejrzeć, ale bez rewelacji. Momentami nudny i męczący, too much ketchup.
Jak na Burtona słabiutko, 4/10.
Nie jestem wielkim znawcą filmowym, ba, do takiego tytułowania strasznie mi daleko i wydaje mi się, że sporo rzeki w Wiśle ubedzie zanim będę mógł sobie na to pozwolić. Jestem jednak na tyle dojrzałym widzem, że mogę skomentować film i recenzję pana Pietrzyka. Jak widać, nie jestem żadny, kinomanem, jeśli nie znałem nazwiska owego krytyka. Co więcej, to mi nawet nie przeszkadza, a ułatwia sprawę. Udowadnia, że ludzie oceniający filmy są tylko zwyłymi śmiertelnikami, których zdanie tak właściwie dla większości nie ma znaczenia. W tym dla mnie.
W filmie urzekł mnie niesamowicie wysublimowany klimat - iście Burtonowski, swoją drogą, co ktoś już wcześniej zauważył. Ta kolorystyka oddana w sumie na dobre Timowi strasznie do mnie przemawia. Szczególnie doceniłem kontrast podczas wyobrażeń pani Lovett siedzącej z Sweeney'em nad morzem. Piękne to to, ale już do tego zostaliśmy przyzwyczajeni w niektórych tytułach Burtona.
Aktorzy. Cóż, nie ukrywam, że Depp jest jednym z moich ulubionych aktorów, wszak jego wspaniałe role w przeszłości (głównie u Burtona) za tym przemawiają. I wcale nie mówię tutaj o byle Piratach z Karaibów, bo to akurat nastawienie na sukces jawnie komercyjny (ale w sumie co teraz nie jest komercyjne, nawet filmy Burtona...). Pozostali aktorzy zagrali w miarę swoich możliwości. Cieszy bardzo epizod Cohena, który w takie klimaty spisał się wyśmienicie.
Gorzej jest niestety ze śpiewem. Nie jestem fanem musicalów, ale jeśli już, niech żyje na wieki, Tim Burton się na cos takiego napala, niech wyjdzie z tego bomba. Nie oczekuję niczego innego, jak właśnie takiego efektu. Tym razem się trochę zawiodłem. Jest wprawdzie kilka niezłych utworów, ale większość z nich tylko przynudzają (bądź też rażą, jak choćby "Johanna" w wykonaniu tego młodzieńca).
Historia w cale nie jest banalna i prosta, tak jakby się wydawało. Opowiada o nieszczęśliwym człowieku, który utracił miłość i nie może jej odzyskać. Zabijanie ludzi się, ujmując to delikatnie, odskocznią i odreagowaniem braku sukcesu - w tym wypadku, odzyskanie żony i córki. Nienawiść do sędziego jest tak wielka, że Todd na na jego punkcie taką obsesję, że w afekcie zabija własną żonę, którą potem rozpoznaje.
Zakończenie nie jest zarazem smutne, jak i pozytywne. Smutne, bo wszyscy umierają. Wesołe - bo Todd może wreszcie połączyć się ze swoją ukochaną, a jego córka wreszcie jest wolna i ucieknie z młodzieńcem.
Film nie powalił mnie tak jak Edward Nożycoręki chociażby, który jest w ogóle ideałem Burtonowskiego stylu. Plasuje się gdzieś w połowie stawki (w tyle mając marne popłuczyny jakiimi są... wiecie, jakie filmy Burtona).
Takom rzekł. Ave.
Podoba mi się to co napisałeś i to bardzo.Mnie też drażniła piosenka Anthonego i wewnętrznie czuję że takie było właśnie zamierzenie Tima.Bo koleś był w pewnym sensie oszustem. Historia w żadnym wypadku nie jest ani banalna ani prosta. Prosta jest pozornie bo Sweeney działa jednotorowo to znaczy skupia się na jednym i świata nie widzi po za zemstą.Zabija żonę bo jej nigdy nie kochał tylko była dla niego ładnym dodatkiem.Taką samą postawę ma marynarz który drażni cię swoim śpiewaniem.
Tak naprawdę Sweeney pokochał swoją żonę dopiero po jej śmierci,ale już nie jako ładny przedmiot tylko człowieka i w tym momencie obydwoje wypięknieli. Końcówka jest naprawdę rewelacyjna a przesłanie filmu niezwykle głębokie.Pozdrawiam :)))