Zacznę z grubej rury - kino rozrywkowe dzieli się na trzy kategorie. Filmy słabe, filmy dobre oraz "Szczęki". Jedno z pierwszych (i zdecydowanie najlepsze) dokonań słynnego Stevena-Wiecznego-Dzieciaka-Spielberga to absolutne arcydzieło pod każdym względem i to nie jest moje zdanie - taka jest prawda, nawet nie ma co z tym polemizować. Żeby docenić wartość tego filmu, wystarczy go obejrzeć raz. Żeby całkowicie ogarnąć geniusz realizatorów - potrzeba wielu, wielu seansów.
Historia niby niezbyt wyszukana - ot, na jednej z plaż w Massachussets ludzi zaczyna atakować rekin-ludojad. Do walki z nim stają miejscowy Szeryf, przysłany przez rząd ekolog oraz stary łowca rekinów. Pierwsze skojarzenie to raczej kiczowaty horror z gatunku masowych produkcyjniaków lat 50. I trzeba tu zwrócić uwagę, na jak cienkiej linii balansował Spielberg. Ten film bowiem w fazie realizacji miał przed sobą dwie drogi - albo bycie maksymalną tandetą, albo - przyzwoitym kinem przygodowym z elementami dreszczowca. Kto by pomyślał, że film o walce z rekinem na stałe zapisze się w historii kina - ba, zapisze sie zgłoskami tak wyraźnymi, że nawet po 30 latach budzi autentyczny podziw widowni...
No ale do rzeczy - co rzeczony podziw może budzić? Po pierwsze primo - montaż, słusznie zresztą nagrodzony Oscarem w roku pańskim 1976. Przypomnijcie sobie scenę, gdzie Brody z rodzinką idą na plażę. Brody już wtedy wie o zagrożeniu - siada sobie na obrzeżach i obserwuje spokojną toń. Tuż przed kamerą przechodzą ludzie, i oni są wyznacznikami cięć - za każdym razem, gdy jakiś plażowicz przejdzie na pierwszym planie, zmienia się obraz - raz jest to ujęcie plaży, innym razem - coraz większe zbliżenie na kipiącą od emocji, a jednak bez ekspresyjną twarz Szeryfa. Inna scena - oczekiwanie Quinta, już na statku. Znów montaż zbudował napięcie, którego zapomnieć się nie da - postać przypina się do elementów kadłuba, przygotowuje "wędkę" itp - wszystko w najwyższym skupieniu, a co druga przebitka to twarz Roberta Shawa z tymi niebieskimi, budzącymi respekt oczyma. Ciekawie zmontowane są też sceny na przystani, m.in. kiedy Brody rozstaje się z żoną - dopiero po piątym czy szóstym razie, i to po dokładnym wpatrzeniu się w ekran zauważyłem, że tło z łódkami i pomostem jest fake'm, bo pierwszy plan z bohaterami był realizowany w studio - naprawdę ciężko to wyłapać, no ale to tylko świadczy o kunszcie montażystki.
Sam scenariusz, choć w zamyśle niezbyt nowatorski czy interesujący, zbudowany jest po prostu kapitalnie. Zamiast silić się na jakieś niewyobrażalne zwroty w akcji, scenarzyści zbudowali kilka konfliktów, które sprawiają, że film cały czas trzyma w napięciu, nie tylko w scenach, gdzie za chwilę ma atakować rekin. I tak szeryf Brody jest w ciągłym konflikcie z właścicielem plażowego kurortu, który co prawda nie jest skończonym draniem, ale zapędy ma wyraźnie kapitalistyczne, stawiając zysk ponad bezpieczeństwo na plaży. Tak samo przedstawia się przecież relacja na linii Brody - Quint - Hooper, który wraz z przeniesieniem się tych 3 postaci na jedną, ciasną łódkę osiąga zenit. Naprawdę fajnie to wszystko jest rozegrane - Quint w dużym stopniu imponuje pozostałej dwójce, jednak w miarę upływu akcji wywiązuje się między nimi pięknie nakreślony konflikt - stary wyjadacz bowiem chce za wszelką cenę złapać rekina swoimi sprawdzonymi sposobami, najlepiej w pojedynkę. Hooper cały czas ma wątpliwości, czy na pewno mają do czynienia z rekinem, a Brody jest zdeterminowany w imię publicznej służby i zaprowadzenia porządku. Paradoksalnie największe napięcie budziła we mnie scena w kajucie, gdzie bohaterowie najpierw chwalili się swoimi bliznami, a następnie Quint opowiedział przerażającą historię ze swojej przeszłości. Nie muszę chyba dodawać, że to właśnie on jest najlepiej zagraną postacią z całej tej trójki - Robert Shaw jest tu po prostu genialny (aż dziw bierze, że to ogólnie taki nierówny aktor, ale jeśli chce ktoś go poznać od tej lepszej strony, to odsyłam do do wspaniałego filmu Freda Zinnemanna "Oto jest głowa zdrajcy"), ale godzi się też rzec, że i Scheider i Dreyfuss nie pozostają w tyle. Chyba każdy z tej trójki jest w pierwszej kolejności kojarzony ze "Szczękami" właśnie, ale to chyba nic złego być kojarzonym z wybitnym arcydziełem? ;)
Spielberg, podejmując się realizacji projektu, miał przed sobą niesłychanie trudne zadanie. Już to wcześniej podkreśliłem - robienie filmu o rekinie atakującym ludzi to obieranie kursu pod prąd na ruchliwej autostradzie. Może sie udać, ale szansę są niewielkie. No, ale skoro dziś ten facet uchodzi za jednego z najlepszych twórców kina w ogóle, to chyba jasne, że mu się udało. Mało tego - pokazał, że ma fach w rękach, głowę na karku, a jaja wielkie jak arbuzy. Przede wszystkim - zbudował niesamowite napięcie, które towarzyszy widzowi od pierwszej do ostatniej minuty seansu, ale co najlepsze - nie wynika tylko z obecności krwiożerczej bestii, ale również, o czym też już wspominałem (to chyba znak, że trzeba kończyć - o wszystkim już wspominałem ;P) z relacji między poszczególnymi postaciami, co czyni ze "Szczęk" nie tylko pierwszorzędny horror, ale także antymoralizatorski, za to wymowny traktat o bezpieczeństwie w miejscach publicznych. Spielberg znakomicie oddał też psychologię tłumu - tłumu plażowiczów, spragnionych słońca, zabawy i odpoczynku. Wystarczy tylko wspomnieć scenę, gdzie rekin zażera swoją drugą ofiarę - w pierwszym rzucie każdy, kto znajduje się na plaży biegnie do morza, by po chwili z niego wybiegać. Ciekawym zabiegiem jest też częste wykorzystywanie semantyki planu amerykańskiego z ujęciem do pasa - góra postaci jest widoczna na ekranie, a dół już nie - identycznie jak w przypadku ofiar atakowanych przez rekina... nie wspominając już o słynnych ujęciach z perspektywy rybki.
O efektach specjalnych można by napisać książkę, ale ja się tutaj ograniczę do paru zdań. Osobiście jestem wielkim zwolennikiem tradycyjnych efektów wizualnych i montażu, z jak najmniejszym wykorzystaniem komputerów w celu tworzenia scen filmowych. Spielberg 20 lat po realizacji "Szczęk" stał się wizjonerem właśnie w dziedzinie komputerowej animacji ("Park Jurajski"), jednak to, czego dokonał w omawianym filmie, również przeszło do historii i odbiło się głośnym echem w światku filmowym. "Szczęki" są jednym z tych filmów, gdzie po raz pierwszy zatarła sie granica między tym co realne, a tym co sztuczne. Nie znam nikogo, kto z pelnym przekonaniem stwierdziłby, że filmowy żarłacz to li tylko mechaniczna kukła sterowana paroma silnikami. Umiejętne rozplanowanie kadru w scenach ze zwierzęciem pozwoliło na uzyskanie perfekcyjnej iluzji, o której Melies z Renoirem mogliby tylko śnić - znak czasów. Szkoda, że Spielberg zapomniał, jak świetnym motywem są takie tradycyjne efekty przy realizacji swojego najnowszego filmu o przygodach Indiany Jonesa... dzięki komputerom można wygenerować wszystko i cała ta magia kina z niedopowiedzeniem, o którym mówił i które wykorzystywał sam Hitchock, po prostu prysła. Bowiem w takich "Szczękach" człowiek 3/4 seansu nie mógł wysiedzieć, obawiając się, a jednocześnie z dziką fascynacją oczekując pierwszego pojawienia się napastnika w pełnej okazałości. A ta scena, to już w ogóle majstersztyk - Brody rzuca kawałki mięsa z wiadra do morza, prowadząc rozmowę z Hooperem i Quintem. Kamera umiejscowiona jest w taki sposób, że na pierwszym planie, tuż przy krawędzi widać twarz Brody'ego odwróconą ku widzom, a na dalszym - kawałek łodzi i wodę. W pewnym momencie spod tafli wyłania się rekin - po raz pierwszy w całej okazałości. A żart polega na tym, że Brody to przegapia ;)
Właśnie - żart. Spielberg w początkach swojej kariery był niesamowitym jajcarzem, który dokładnie wiedział, w którym momencie może pozwolić sobie na rozładowanie napiętej atmosfery. W tym aspekcie jego duchowym dziedzicem jest Peter Jackson, który w swojej pierścieniowej trylogii również co moment puszcza oko do widza. "Szczęki" też są naszpikowane takimi małymi żarcikami, które pozwalają nam na chwilę odetchnąć, a jednocześnie przypominają, że to tylko film. Kto się nie śmiał, kiedy Dreyfuss wyciąga swoją włochatą nogę na stół, żeby pochwalić się okazałą blizną, ten jest wielkim ponurakiem i tyle w tej kwestii ;) I jak już przy tym jestem - jest niebotyczna różnica między dobrym, odpowiednio zrobionym ŻARTEM w filmie, a ordynarnym wymuszaniem uśmiechu a'la pomysły Lucasa, widoczne chociażby w najnowszym Indianie (który miejscami jest właśnie bardziej Lucasowski niż Spielbergowski - taka mała dygresja).
Gdyby przyszło mi zrobić zestawienie tysiąca najlepszych filmów, jakie powstały (coś na wzór theyshootpictures), czy to w miarę obiektywne, czy skrajnie subiektywnie - "Szczęki" mogłyby liczyć na lokatę. Gdybym miał tę listę ograniczyć o połowę, film Spielberga nadal by na niej widniał. Redukując liczbę do 100, 50, czy nawet 25 "wybitniaków" kina - nie mogłoby się obyć bez "Szczęk". Wiecie co? Gdybym miał wybrać dziesięć, tylko dziesięć filmów, które są po prostu naj, naj, najlepsze w historii, to "Szczęki" byłyby jednym z nich, niewątpliwie. A teraz - wybaczcie, ale będę kończył. Czeka mnie kolejny seans tego arcydzieła. Potrzebuję trochę czipsów, orzeszków, paru puszek piwa. I większej łodzi.