PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=179}

Szeregowiec Ryan

Saving Private Ryan
1998
8,1 658 tys. ocen
8,1 10 1 658036
7,9 69 krytyków
Szeregowiec Ryan
powrót do forum filmu Szeregowiec Ryan

taktyka

ocenił(a) film na 10

Nie cierpie wojska, wojna to dla mnie absurd, a mimo to Szeregowiec zrobil na mnie wrazenie z 2 powodow. Pierwszy jest wiadomy - zdjecia. Drugi - obraz taktyki walki wojska, sposob przemieszczania sie, rola dowodcy, te wszystkie czysto wojskowe bajery... Swietnie to pokazano. Film swietny, wojsko do d....

użytkownik usunięty
sarcasm

Szeregowiec Ryan
RATOWANIE ŻYDOWSKICH MITÓW

Film: "Saving Private Ryan" ("Ratowanie szeregowca Ryana")
reżyserii Stevena Spielberga

Tak mi się zdawało, że nareszcie Spielberg zrobił coś o Drugiej Wojnie Światowej, co jest bez "holocaustu" i "komór gazowych", a tylko o walce na zachodnim froncie, coś o honorze i współczuciu amerykańskiego rządu dla Żołnierza Amerykańskiego. Poszedłem więc obejrzeć "Ratowanie szeregowca Ryana".

W kinie jednak zobaczyłem, że propaganda żydowska najbardziej dydaktycznego cudownego dziecka holywudu tam jest bez zmian, tylko podsunięta chytrzej, albo, jak kto woli, subtelniej, mniej widocznie dla niewprawnego oka.

Francuski historyk, Robert Faurisson, powiedział, że każda wojna jest zbrodnią. W kinie Żydów istnieją jednak dobre wojny. Druga Wojna Światowa jest taką dobrą wojną. 54 lata minęly od jej zakończenia, ale żydowskie mity Aliantów wciąż wsiąkają w naród. Hip, hip, hurra! Powodzenie kasowe "Saving Private Ryan-a" to potwierdza. Spielberg zaciera ręce, bo zrobił z największej bratobójczej rzezi gojów w wieku białego bratobójstwa nie tylko "dobrą wojnę", ale jeszcze napełnił kasę superstudia "Dream Works" setkami milionów dolarów. (Ich następny projekt to film animowany o czarnym Mojżeszu wychowanym przez czarnego faraona Ramzesa. Ten "obciągnie" następne miliony u Murzynów i zarazem "podbechta" ich przeciwko białym.)

Goje z rolniczej strefy Ameryki, z "bread basket belt", są w 1998 roku desperacko zmęczeni chorobą duszy, co dotknęła Amerykę. Oni chcą widzieć bohaterów i coś, w co mogą wierzyć, wierzyć znowu. Voila, Spielberg przybywa na pomoc! Możesz zapomnieć o odcieniach szarości moralności, albo o egzystencjalnym samozwątpieniu, które musiałeś oglądać w filmach o walkach w Korei i Wietnamie. To były złe wojny. Zwalczaliśmy komunistów. Za te wojny amerykańscy weterani wojenni winni odpokutować obchodzeniem nie kończącej się żałoby, dopasowując się do puścizny zbiorowego rozstroju nerwowego lat 60-tych, za to że w ogóle brali udział. W kinie żydowskim ich walory jak patriotyzm, bohaterstwo i ślepa wiara w generałów różnią się o włos od "zbrodni wojennych". Natomiast przeciwko Niemcom patriotyzm, bohaterstwo i ślepa wiara w generałów są słuszne i pełnoprawne - uzasadnił je półwiekowy
tam-tam holywudu.

Spielberg wystawił przynęty dla widowni - na zwolnionym ruchu, miłosne karesy kamer z pornografią brutalności, czym popisał się już poprzednio w "Amistad" (hi-tech dramacie orgii przemocy białych wobec czarnych na pokładzie okrętu z niewolnikami). Zagrał głównie na sentymentach roczników poborowych zapełniających ciemnice kinowe, naiwniaków tego samego typu, co dali zawieźć się do Omaha Beach na pewne stracenie. Na przykład, w makabrycznej scenie żydowski żołnierz przegrywa na białą broń i niemiecki żołdak pruje mu bebechy z prawie miłosnym współczyciem - wymysł przypominający blagierstwa innego Żyda, Freuda, ale głód czytelników szmatławców i tabloids został nasycony.

Zaczyna się od lądowania piechoty US na skrwawionych plażach Normandii, gdzie te niemieckie sukins..., ci "zbrodniarze wojenni" mieli czelność strzelać
do inwadujących Amerykanów. Nieomal psychoterapeutyczne sceny śmierci i rzezi - chyba najbardziej podniecające i fascynujące jakie kiedykolwiek zainscenizowano - z miejsca urzekają sadystów videowych cyrkiem digitalnej woltyżerki "wirtualnego boju".

Film ma nas przekonać, że rząd Henry Morgenthaua i Roosevelta wysłał młodzież na śmierć za sprawę Żydów w Europie, a jednocześnie z miłości do Amerykanów zadbał o amerykańskie rodziny. Yapp! Otóż, kiedy czterej bracia pomaszerowali na wojnę, żeby zrobić świat bezpiecznym dla komunistów i komunizmu, trzech od razu zginęło. Trzeba więc uratować tego czwartego. Nie bardzo to jasne dlaczego i dlaczego właśnie tego ostatniego brata, gdy na wojnie innych takich ostatnich braci jest masa? No więc to jest świat fikcyjny Spielberga, cicho! Nie psuć jemu zabawy w kino!
No więc sam wielki generał Marshall, pomnikowo uheroizowany na surowy ekstrakt męskości, interesuje się tym czwartym, pozostałym przy życiu bratem, szeregowcem Ryanem. Może dla precedencu, może dla wyjątku z reguły, może dla reklamy, dla własnej popularności? Nieważne, przecież to fikcja, tu dba się o propagandę, a nie o historię. "Marshall" Spielberga, żeby rozsentymentalnić publikę "mądrością strategów", recytuje słowa Lincolna z pamięci... Kto zna bucowatość Marshalla, tego pusty śmiech ogarnia. Ale temu, kto zna bratobójczą wojnę Lincolna, temu śmiać się odechciewa.

Szeregowiec Ryan, desantowy skoczek spadochronowy wylądował zniesiony
z kursu w okupowanej przez "wroga" Francji. "Mądry strateg" Marshall wyznacza specjalną drużynę komandosów do uratowania go w środku wojny, w rejonie chaotycznych, piekielnych walk ulicznych, gdzie co chwila przerywana jest łączność i walczący są zdani na siebie samych, odłaczeni od drużyny i gdzie cała operacja nie ma sensu, gdyż straty ratowników muszą być większe niż liczba przypuszczalnie uratowanych, która w tym wypadku ma wynosić jeden (1) !

c.d. ponizej

Drużyna ratownicza składa się umyślnie z wielokolorowych Amerykanów.
(Takie clichés spinały filmy B-klasy i komiksy Marvela.) Jest tam głupkowaty Włoch, straszliwy jajogłowy, popychany Żyd, wielki Arjanin z Brooklynu i typ z Południa, sierżant York. Gromada ta jest tak smagła, że z początku ona przypo-mina oddział portorykańskiej Gwardii Narodowej, co odwraca naszą uwagę i wytrąca nas z akcji na ekranie. Zauważamy, że siedzimy w kinie i trzeba chwili, żebyśmy wrócili do poddania się konwencji przeżycia kinowego.

"Żyd" powiewa swoim naszyjnikiem z "Gwiazdą Dawida" w kierunku niemieckich
jeńców i przedrzeźnia ich, pokrzykując: "Juden, Juden!". Ale, o dziwo,
Spielberg nie kazał "Niemcom" chrząkać i spluwać na żydowską świętość. Scena ta jest jedynym żydowskim odnośnikiem i, o dziwo, nie ma też grozy "Holocaustu" przenikającej z tła, czekającej ich dalej, w Polsce. Dlaczego Spielberg nie uderzył w strunę "Holocaustu"? Bo wie, że publika złożona z gojów nie będzie kibicować poświęcania Amerykanów za sprawę tych, co mordują palestyńskie dzieci rzucające kamieniami. Co gorzej, "Holohoax" sprzedaje sie coraz trudniej i męczy widownię. Wybrał zatem wstrzyknięcie swojej nienawiści do Niemców tam, gdzie publiczność je najmniej może zauważyć.

Na przykład, wszyscy ratownicy Ryana widzą, że koniecznie trzeba rozstrzelać niemieckich jeńców wojennych, a tylko kapitan nie godzi się zamordować jeńców. W konsekwencji jego "słabości" nasz żołnierz ginie. Właśnie "nasz", ten żydowski. A ubitj germancow!!! Oni są bezwzględni, to my też będziemy!!! Oko za oko!!!

Papierowa jest postać serżanta Yorka, protestanta "fundamentalisty" z Południa, co zawzięcie nienawidzi Niemców. Dlaczego tak zawzięcie? Nie wiadomo. Kiedy jeniec niemiecki mówi do sierżanta Yorka po niemiecku, on wybucha wściekle: "Zamknij tą brudną świńską łacinę!" Łacinę? Świńską? Niemiecki jest językiem szczytowych europejskich osiągnięć w filozofii, literaturze, teatrze, językoznawstwie itd. Czy ten reżyser o niemieckim nazwisku nie zapędził się w ignorancję posługaczy syjonizmu? Nienawiść rasowa nie tylko go oślepila, ale i ogłupiła.

Jeżeli ktoś uwierzy bajaniu Spielberga, to będzie dziwił się jak to było możliwe, że Niemcy podbili Europę, Północną Afrykę i zapędzili Armię Czerwoną pod Moskwę, bo przecież w filmie oni walczą z tępą głupotą, jak statyści filmowi w starym serialu telewizyjnym: "Combat" z lat 60-tych. Jak oni tylko znajdą się w polu widzenia Amerykanów, to ino: puk! i Niemiec leży. Podczas gdy amerykańscy żołnierze biegną przed linią karabinów i ckm-ów, a kule ich się nie imają. To ci wojsko! "Niemcy" walczą tylko dopóty dopóki mają przewagę, chowając się w bunkrze, w gnieździe ckm-u, albo w "Tygrysie". Jak tylko odwróci się fortuna, to oni rzucają swoją broń i mamroczą coś histerycznie zastrachani i błagają o życie.

Dlaczego obsada jest tak uboga? Amerykańskiego oficera gra aktor filmów mafijnych Dennis Farina. Jego postać wychodzi nieprzekonywująco. Telewizyj-ny Ted Danson otrzymał szczodrze cameo, czyli krótkie wystąpienie, jako inny oficer, ale tu brakuje cameo á la Hitchcock - wystąpienia Spielberga z pejsami.

W całym filmie widać tylko jedną swastykę, graffiti namalowane na Wale Atlantyckim. Nawet SS-mański dowódca czołgu występuje bez monoklu
i opaski na ramieniu. Jak wspomniano, Spielberg nie poszedł na sztyk shoah-biznesowego szlajerowania.

Aby nakłonić nas do pokochania amerykańskich wojskowych postaci użył on starego jak świat triku z Podręcznika Agitatora matki Adama Michnika, Schechterowej. Pokazuje je narzekające, żartujące, szlochające, hazardowo grające w karty. Nawet "Żyd" się "wychyla". Bierzemy udział w historiach ich życia, ich tarapatach. Przez to "identyfikujemy się" z nimi i scalamy z ich losem. One, w przeciwieństwie do Niemców, nie są robotami, chwytają za serce slangiem, nazywają brak kompetencji rządu żargonowym wyrażeniem: "foobar". Żydowski reżyser nawet popełnił koncesję ideologiczną dla uzyskania większego "realizmu" tych piechurów: mówi o absurdach u wysokiego dowództwa, inkompetencji rządu pomimo całego jego teatru współczucia i dobroci.
Niemcy w tym arcykunszcie są cyframi. Spielberg nigdy nie zabiera nas do ich ogniska obozowego posłuchać ich piosenek i historii rodzinnych. Prawie nigdy nie widzimy migawki ich człowieczeństwa. Żadne niemieckie słowo nie jest przetłumaczone nawet w napisach. Niemiecki staje się nieczytelnym bełkotem - "świńską łaciną".

c.d. poniżej

Najbliżej przedstawieniu człowieczeństwa niemieckich żołnierzy dochodzi w krótkiej przerwie w walce, kiedy Amerykaninowi i Niemcowi braknie amunicji i obaj ciskają jeden w drugiego swoje hełmy. W szybkiej migawce Niemiec robi pośpieszny gest przypominający przeżegnanie się. Mrugnij oczami, a to przegapisz! Jednak te 15 sekund nie może ożywić papierowych kukiełek w prawie trzygodzinnym filmie. On wstawił te skąpe ścinki chcąc wcisnąć puentę: Niemcy może są ludźmi, może, ale nie dorównują naszym, szlachetnym i kochanym Amerykanom.
Coś takiego nie przeszłoby w filmie wojennym o Korei albo Wietnamie w latach 90-tych. Azjatyckich przeciwników filmowiec musi malować jako szlachetnych i kochanych, inaczej naraziłby się, zostałby nazwany rasistą i na tym skończyłaby się jego filmowa kariera. Niemcy Spielberga to kupa "krautów".
Obrońcy takiego portretowania powiedzą, że on jednak upodobnił Niemców do ludzi, bo w jednej scenie niemiecki jeniec wojenny mamrze coś o "Betty Boop" i "Steamboat Willy". Wcale nie, jego mamrotanie jest groteskowe, niewyraźne. Reżyser nie próbował humanizować postaci Niemców, bo chciał tylko upupić prostaczków na widowni wykazaniem, że "hitlerowskiego nadczłowieka" nie trza się bać, tylko rozbroić go, bo on jest tchórzliwy. Morał: rozbroić Niemca i trzymać rozbrojonego!
Nie ma ani jednego dobrego niemieckiego żołnierza w "Saving Private Ryan", tak jak i nie ma wśród setek niemieckich żołnierzy przedstawianych w "Schindler's List". Tylko mordujące roboty. Cieszymy się, kiedy niemieccy chłopcy umierają, a jeszcze więcej gdy amerykańscy cudem nie padają. Czy mamy też śmiać się, kiedy "wieśniak" za każdym trafieniem Niemca ze snajperskiego karabinu mruczy psalm?
(Był w PRL-u Żyd Stanisław Wohl, co prowadził w telewizji warszawskiej Klub Blagierów. W latach 60-tych zrobił on film o leśniczym. Krytyk filmowy Gazda skompromitował Wohla artykułem: "Blagierska psychologia". Tytuł artykułu pasuje także do tego Żyda.)

Przy końcu filmu Spielberg potyka się znowu i depcze po tym, co zmajstrował i widać podszewkę jego agitpropu. Jego kamery wracają do Narodowego Cmentarza Arlington.
(Miejsce odpowiadające jego nekrofilnej obsesji wybrał on za żydowskim sentymentalistą Frankem Caprą, jako że zbijanie intresu na tragedii ich pobratymców jest pospólnym ich plemieniu zajęciem od wieków. "Listę Schindlera" zakończył on podobnie, makabryczną wycieczką do żydowskiego kircholu.)
W scenie skalkulowanej na "wyciskacza łez" dla najbardziej zahartowanych amerykańskich weteranów wojny, albo legionistów, stary wiarus trzęsący się
na nogach wykonuje tableau patriotyzmu, a kamery panoramują przez cmen-tarz i widzimy tysiące krzyży znaczących groby tych biednych chłopców, któ-
rzy padli w bratobójczej wojnie za oceanem. Spośród tych niezliczonych tysięcy tylko jeden grób oznaczony jest gwiazdą Dawida.
Spielberg ostentacyjnie reklamuje tę dysproporcję: kiedy "my Amerykanie" idziemy na wojnę, to na tysiące gojów ginie tylko jeden Żyd. Wy, goje, urodziliście się po to, by umrzeć za naszych pobratymców. Talmud uczy, że tylko śmierć za Wybranych daje gojowi szansę oczyszczenia się z winy bycia gojem. Śmierć goja jest chwalebna wtedy, kiedy jest ofiarą dla ocalenia chłopców wyznających Yahwe i uchylających się od służby w U.S. Army.

HOMILIA SPIELBERGA do następnej generacji mięsa armatniego z Ameryki:
Hej, dzieci! Nie bałamućcie się zanadto aurą punków i "refusenic-ów". My was potrzebujemy. Wcześniej czy później przyjdzie na was kolej umrzeć za Wybranych w następnej, okrytej fałszywą glorią krucjacie przeciwko "tyranii". Może w Iraku, Iranie, Libii? Pokazuję ci krew i zniszczenie, nie ukrywam przed tobą okropności wojny, ale wiedz synku, że będziesz prawdziwym mężczyzną dopiero wtedy, kiedy ukatrupisz wrogów naszego rządu "naszych" i świętego syjonizmu. Tymczasem zaś słodkich marzeń, dzieci... Pejsaty misio, wujcio Stefcio Spielberg, "skarbnica żydowskiego ciepła i mądrości", przygotował dla was "patriotyczną" prasówkę w ciemnicy. Pola rzezi czekają na was, wstrząśnijcie poduszeczki w szpitalach, przygotujcie szczudełeczka i wózeczki inwalidzkie, wyfasujcie "body-bags"...

___________________________________________________


Powyższy tekst jest tłumaczeniem i adaptacją z angielskiego recenzji Michaela A. Hoffmana II., byłego reportera nowojorskiego biura A.P. i redaktora periodyku: "Revisionist History".
Oryginalna recenzja ukazała się w "Washington Post" w pierwszych dniach dystrybucji filmu w USA.

SKOPIUJ — PODAJ DALEJ — OPOWIEDZ ZNAJOMEMU