Gigantyczny ptak z kosmosu posiadający wokół siebie ochronną kopułę z antymaterii, przylatuje na Ziemię by uwić sobie gniazdko. Niech mi ktoś powie, że nie obejrzy filmu z takim zarysem fabuły.
Wśród horrorów i sci-fi lat 50. panuje trend, wg którego filmy mogły straszyć ówczesną widownię lecz obecnie wyglądają komicznie. Ich siła brała się z uchwyconych nastrojów społecznych, sytuacji politycznej i ekonomicznej. "Szpon" jest jednym z cudownych wyjątków, gdyż nawet w dniu premiery wywoływał śmiech i politowanie widowni. W trakcie zdjęć nikt nie widział tytułowej bestii, więc aktorzy musieli polegać na swej wyobraźni i improwizować. Również twórcy plakatów starali się wykonać robotę najlepiej jak potrafili w oparciu o własne przypuszczenia. Jak się okazało, producent Sam Katzman zatrudnił meksykańskiego "speca" by zmieścić się w nędznym budżecie, a efekt jego pracy aktorzy i widzowie zobaczyli dopiero na premierze.
Efekt końcowy jest... piorunujący. Schemat goni schemat, bestia z kosmosu sieje popłoch, bohaterowie nawiązują romans, wojsko robi co w ich mocy, a i tak rozwiązanie znajdzie wyluzowany i dowcipny bohater, którego nikt nie bierze na poważnie - do czasu. Nie mam pojęcie jak twórca kukły wpadł na pomysł, by ptaszysko wyglądało właśnie tak - długa szyja, wytrzeszcz oczu, irokez, wściekle prychające nozdrza. To także jedyny mi znany film, w którym dużego ptaka porównuje się do pancernika. Przecież to takie oczywiste - widzisz latającego ptaka i porównujesz go do pierwszej rzeczy, jaka przychodzi ci na myśl. Pływającego okrętu.