Zaczyna się typowo, wręcz banalnie; dwóch młodych kowbojów zatrudnia się na robotę u starego ranczera do pilnowania stada owiec; mówiąc krótko - współczesny (prawie, akcja zaczyna się w latach 60-tych) western z pięknymi widokami górskimi i celnym obrazem amerykańskiego społeczeństwa. Jednak od momentu aktu seksualnego między dwoma młodzieńcami (którego na dobrą sprawę nie pokazano z całą dosłownością, choć niektórych konserwatystów i tak zgorszy), historia nabiera przysłowiowych rumieńców i rodzi sie z tego pierwszorzędny dramat , który jest i pochwałą miłości (obojętnie jakiej, byle autentycznej) i swobody obyczajowej (bohaterowie nie mieszkają razem jak dzisiejsi geje, a prowadzą własne życia, spotykając sie sporadycznie). A do tego rewelacyjnie zagrany przez Heath Ledgera i Jake`a Gyllenhaala, choć i drugoplanowi aktorzy nie zostają w tyle. Ang Lee to po prostu reżyserski fenomen; jednego roku robi baśniowego "Tygrysa i smoka", drugiego komiksowego "Hulka" a ostatnio western o gejach. Może nie w każdym gatunku jest mistrzem, ale za swój ostatni film z pewnością powinien otrzymać Oscara. Trzymam kciuki, jeszcze tylko kilka dni do niedzieli...