„W zgiełku inwektyw, oscarowych fanfar i ideologicznego zacietrzewienia łatwo przeoczyć, że Ang Lee zrobił film mądry i poruszający. Właściwie roadziłbym go obejrzeć dopiero za jakiś czas (za kilka miesięcy? kilka lat? kilka stuleci?), gdy różni tacy przestaną się pienić, a Polska nabierze rozumu. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że możemy nigdy nie doczekać tego dnia, cóż więc – cieszmy się chwilą i filmem, póki jeszcze nie jest za późno.”
Bartosz Żurawiecki, miesięcznik Film
Nie będę wypowiadać własnego zdania na temat homoseksualnego wymiaru „Tajemnicy Brokeback Mountain”, bo chyba odbyło się już wystarczająco dużo dyskusji. Zdaje się, że zniekształciły one całokształt obrazu.
„(...) Ang Lee zrobił film mądry i poruszający.” O tak! I tylko zatwardziały moherowy beret z armii Rydzyka może temu zaprzeczyć. Po raz pierwszy od dłuższego czasu, podczas oglądania filmu nie poczułam, że reżyser/scenarzysta/wytwórnia/ wszyscy naraz/ mają mnie, przeciętnego widza, za idiotę, któremu trzeba pokazać, kiedy ma się ucieszyć, kiedy przestraszyć, kiedy zastanowić nad sensem życia.
„Tajemnica...” jest mistrzowsko skonstruowanym filmem. Historia po prostu się toczy; nie ma moralitetów, pięknych wyznań, heroicznej walki. Właściwie żadna z postaci nie narzuca nam swojego toku myślenia. Są ludzie, są miejsca, są wydarzenia – film daje widzowi wolność w ocenie poszczególnych bohaterów. Zrealizowany skromnie, wręcz kameralnie, nie onieśmiela widowiskowymi ujęciami. Nawet muzyka jest niemal zupełnie wyciszona – pojawia się tylko momentami, tak subtelnie, że ledwo ją zauważamy. To według mnie kolejny mądry zabieg – muzyka wpływa na nasze uczucia równie mocno jak obraz; filmowcy doskonale o tym wiedzą i często „przemycają” dźwięki, by wzbudzić w nas pożądane reakcje. „Tajemnica...” jest pod tym względem wyjątkiem. Najważniejsze wydarzenia odbywają się w zupełnej ciszy. Nasze sumienia same decydują, co jest wzruszające, a co nie.
Przed obejrzeniem miałam mieszane uczucia co do roli Heatha Ledgera. Średnio znany aktor, grał w kiepskich filmach – czy naprawdę tak dobrze udźwignął tę wymagającą rolę, by zasłużyć na uznanie Akademii Filmowej? Odpowiedź brzmi: tak! W czasie seansu nie widziałam, by Ledger grał – on BYŁ tą postacią. Niesamowite, jak Australijczyk wcielił się w kowboja. Specyficzny akcent dopracował do perfekcji. Nawet na sekundę nie wypadł z konwencji, jaką sobie narzucił. Występuje tak przekonująco, że odnosi się wrażenie, jakby ten człowiek istniał naprawdę. Brawa należą się również wielkookiemu Jake’owi Gyllenhall’owi: jego bohater to marzyciel, romantyk, nie bardzo pasujący do stereotypu kowboja. Gyllenhall naprawdę zadbał o to, by nie przerysować tej postaci. Oboje są oszczędni w gestach, mimice: bo w końcu twardzi kowboje nie okazują uczuć, prawda?
Następny atut: scenariusz. Dialogi sprawiają wrażenie wyjętych z codzienności. Autorzy wystrzegli się wkładania w usta prostych ludzi pięknych przemów o miłości, wolności, przemijaniu itp., co jest dość charakterystyczne dla melodramatów. Opisali zwyczajne miasteczko i typowych tubylców, co wyszło im znakomicie. Ogólnie scenariusz świetnie przemyślany, życiowy do bólu.
Dla mnie „Tajemnica...” to film o szczęściu: jesteś szczęśliwy, gdy jesteś sobą. Bohaterowie nie mieli na to szansy. Ich miłość „(...) nie śmie, a przede wszystkim nie umie wypowiedzieć swego imienia”.