Piękny dom, piękny ogród, przyroda, odgłosy przyrody. Dźwięki, światło, smaki, zapachy lata, il dolce far niente. W tym wszystkim młody bogaty chłopak nudzi się niemiłosiernie, więc w tej nudzie łatwo zakochuje się w przyjezdnym z Ameryki studencie, odkrywając w ten sposób swoje homoseksualne skłonności. Student na początku trzyma go na dystans, ale w końcu dają się porwać namiętności. Na koniec student wraca do Ameryki, a chłopak przeżywa rozstanie. Na co jego ojciec częstuje go patetyczną przemową wspierającą jego uczucia i tożsamość. W tle złamane serce dziewczyny. Czy to naprawdę jest scenariusz na Oscara? Przecież to zwykła historia miłosna, tam nie ma postawionych żadnych ważnych kwestii, nie ma nawet jakichś ciekawych inteligentnych dialogów między kochankami. "Jak to zwykła miłość? Przecież to miłość homoseksualna" - ktoś zaoponuje, ale to już nie robi wrażenia w XXI wieku. Wyobraźmy sobie ten sam film, tylko że na miejscu Olivera jest atrakcyjna dziewczyna. Przecież tam nie dzieje się nic szczególnego, godnego zapamiętania!
Jedyne co sprawiło mi przyjemność w tym filmie, to kadry, nastrój powolnego snucia się czasu, oglądanie tego pięknego domu, ogrodu, zastawionego stołu. Scena onanizowania się brzoskwinią tylko wprowadziła do tego raju śmieszność, podobnie jak dialogi "Ściągaj spodenki", "Oliver! -Elio! Oliver! -Elio!".
Albo pokazujemy w filmie miłość homoseksualną na tle różnych postaw społecznych, zwłaszcza homofobii, albo - jeśli bezproblemowo - to na poziomie takim samym, jakiego wymagamy od miłości heteroseksualnej w filmie. Wtedy sceny z brzoskwinką czy łapaniem za krocze na pewno nam nie wystarczają do zachwytu.