Łatwo mnie wzruszyć, jestem wrażliwa. Ale Tatarak mnie ogłuszył. Wybiegłam z kina szlochając, choć nie uroniłam nawet łzy. Genialne aktorstwo Krystyny Jandy i ta bolesna prawdziwa opowieść sprawiły, że przez cały dzień chodzę wręcz w histerii. Najgorsze jest chyba to, że ona cały czas mówi o swoim mężu z miłością, jakby jej uczucie wcale się nie zmieniło.
Monologi, choć mają dopełniać historię Iwaszkiewicza stają się treścią filmu a samo opowiadanie ich dopełnienie. I to jest piękne, bo widać, że w żaden sposób nie zostało to wymuszone, jest takie jakie wyszło.
Aktorstwo pani Krystyny rzuca na kolana, ale w monologach...Wtedy jest tak subtelne, że ma się wrażenie, że mówi nie aktorka w filmie, lecz cierpiąca po stracie, zbolała, wdowa w rozmowie z... Właśnie, z kim? Wydaje mi się, że w rozmowie z samą sobą, w bolesnym i naturalnym rozliczeniu.
To było straszne przeżycie, ale film jest warty tego, żeby dać sobą wstrząsnąć aż tak mocno. Daję z czystym sumieniem 10/10.
A mnie zastanowiło to czy ma sens taka publiczna spowiedź. To prawda - Janda mówi o mężu z miłością, szczerą i wzruszającą, tylko... po co? Dla mnie to zbyt duży ekshibicjonizm. Nie byłabym w stanie w taki sposób przedstawić swoich przeżyć. Zresztą ona sama w pewien sposób jest dla mnie niespójna. Niedawno czytałam wywiad z Krystną Jandą w Gali czy innej Vivie. Mówi tam, że nikomu nie pokazałaby zdjęć, które robiła, bo są zbyt intymne, prywatne - a tu, scena po scenie zwierza się z bardzo osobistej tragedii..
Film wart zobaczenia - to na pewno. Aczkolwiek mam mieszane uczucia co do takiej formy opowiadania..