dałem w swoim czasie temu filmowi 6 i uznalem go za drugą najlepszą ekranizację gry po Mortal
Kombat 1.
Tym większe moje rozczarowanie po obejrzeniu tego gniota dziś. Film o 15 lat nowszy od Mortala
a w żadnym względzie z nim nie wygrywający.
durna opowiastka o złej armii z innego wymiaru która musi wygrać w ringu żeby podbić ziemię bo
tak sobie wymyślili bogowie i tak wygrała scenariuszem z tym syfem fabularnym z którym mamy tu
doczynienia.
wszystko mnie w tym filmie wpienia, kliszowy motyw zemsty za krzywdę mamusi, debilne
rozwiązanie by główny bohater (nota bene irytujący wymoczek któremu w prawie każdej walce
życzyłem by ktoś skopał mu zad) przegrywał każdą walkę, przypominał sobie mamusię a potem
wygrywał podjarany wizją. Kazuję zagrał aktor który od biedy pasowałby do ciekawej roli w tym
filmie, ale o ile growego kazuję lubiłem, w filmie zrobili z niego płaczliwą siksę z kompleksami.
długo by wymieniać wady tego filmu a i tak zabraknie miejsca na wszystkie i pewnie i tak wiele już
z pamięci w reakcji obronnej mój organizm wyparł.
powiem tylko, że film o dziwo miał potencjał. podobała mi się walka Edyego z Rivenem - pasowała
do gry (w odróżnieniu od Yoshimitsu który odrzuca miecz i walczy na pięści bo przeciwnikowi
zepsuła się dzida a potem ją zepsuł). gdyby film oprzeć po prostu na motywie turnieju gdzie
najwięksi kozacy świata leją się w drabince pucharowej by w finałowej walce zostało dwóch a po
niej jeden i jego złote kalesony - film mógłby być bomba. Gdyby turniej sam w sobie był wątkiem
głównym a jego uczestnicy bohaterami. A od niektórch "ironfistfighterów" więcej czasu na ekranie
dostały jakieś poboczne przybłędy bez imion - laska głównego bohaterlaka której chyba on sam za
bardzo nie cenił skoro następnego dnia dymał inną bo zobaczył jej kawałek rowa, i paru
wieśniaków z baru na zadupiu. kretyński motyw zemsty za mamusię, kompleksów tatusia i zdrady i
spisków które mają naszego dzielnego mesjasza pozbawić szans na wygraną - tylko robił syf z
całej zabawy. pamiętacie podobny film z Van Damem? i nie, na litość piekieł, nie chodzi mi o
stritfajtera (nota bene który przeszedł do historii jako straszny gniot a zastanawiam się czy od
Tekkena nie jest lepszy) ale o "questa". Tam też film miał przydługi wstęp, ale kiedy tylko zaczął
się turniej wszystko inne zeszło na dalszy plan. jasne były jakieś wątki poboczne (rolę poboczną
grał Roger Moore więc musiały być chyba) ale tam nie przeszkadzały. może dla tego, że nikt nie
wpadł na pomysł by wprowadzić kliszowy wątek poboczny oszustwa mający uniemożliwić
głównemu bohaterowi (bo biednemu zawsze wiatr w oczy:() sukces. Nie. Wielki mongoł miażdżył
wszystko na swej drodze więc finałowa walka była po prostu pojedynkiem 1 na 1 i niech wygra
lepszy. Nawet nie chodzi o to, że jego obóz był taki uczciwy, chyba po prostu przez myśl im
przeszło, że ktokolwiek na świecie go pokona, więc nie próbowali zaradzić niemożliwemu bo po
co^^ i o ile film słabo pamiętam, sam turniej i zawodników reprezentujących poszczególne kraje
znakomicie.
tego zabrakło w tekkenie. tu turniej ani przez chwilę nie jest na pierwszym planie i tak na dobrą
sprawę mogło by go nie być tak jak nie było turnieju na ulicznych wojowników w street fighterze
(chociaż może przez minutę był - nie pamiętam).
w skrócie - nie polecam tego filmu nikomu, nawet fanom gry (a może zwłaszcza im odradzam to
włączać bo mogą nie przeżyć tego co zrobiono z ich ulubioną grą). chcecie dobrą ekranizację
mordobicia? Mortal Kombat rocznik 95 trzymał poziom wtedy i robi to do dzisiaj!