Czy nikt z tych osób, którzy zobaczyli Terminatora 4, nie ma wrażenia, że scenariusz napisał bezmyślny amerykański cieć. Nawet bez wdawania się w szczegóły, bo i strach w nie wchodzić, można stwierdzić, że fabuła jest tak skomplikowana jak umysł brintey s. Bez przesady można szczerze powiedzieć, iż do połowy film podoba się. Ale to co prezentuje druga odsłona "dzieła" McG to po prostu "apokalipsa". Oklepany do granic absurdu motyw ataku/infiltracji bazy przeciwnika w celu uwolnienia persony non grata, przyprawia o dreszcze nawet najmężniejszego kinomaniaka. Niejaki John Connor jak przez masło przechodzi przez bramy i fortecę Skynetu, by finalnie stoczyć walkę z jednym... terminatorem. Oczywiście gdzieś tam jeszcze dwóch się zaplątało (Arnie m.in.), ale to ma być finalna scena! To kpina z kina!!!
Terminatorów powinno być 14 - stu i ostra nawalanka. Efektem rozwalone pół fortecy, podziurawiony John Connor umiera na rękach swojego przyszłego ojca. To byłaby scena! Powinien też pojawić się superterminator, z którym walczyłby Marcus. Natomiast miejscem akcji powinna być Alaska i tajne laboratorium produkcji endoterminatorów. A tytułowym ocaleniem wirus wpuszczony do skynetu, wirus który powoduje unieszkodliwienie maszyn.