The Electric State", czyli jak Netflix wziął retro estetykę, wrzucił ją do blendera, dodał szczyptę nostalgii za latami 80. (bo to zawsze działa) i podał widzom coś, co miało smakować jak fine dining, a wyszło jak fast food z odgrzewanego scenariusza.
The Electric State” stara się być nowoczesnym science fiction, ale w porównaniu do głębi i inteligencji twórczości naprawdę dobrych dzieł s-f wypada blado. Brakuje mu zarówno filozoficznych refleksji, jak i złożoności postaci, co sprawia, że nie zaspokaja oczekiwań widza szukającego wartościowej narracji. The Electric State jedynie próbuje być wizualnym spektaklem bez prawdziwej treści, dla dzisiejszego przebodźcowanego pokolenia ignorantów z tik toka którzy mają takie pojęcie na temat gatunku sci-fi jak żuk-gnojarz o teorii strun.
Mamy tu sztuczną, postapokaliptyczną melancholię, roboty, które wyglądają, jakby uciekły z nieudanej wersji „Iron Gianta”, i oczywiście bohaterkę, która przemierza świat z obowiązkową traumą i miną „nikt mnie nie rozumie, ale jestem ważna”. Emocje? No niby są, ale tak wykalkulowane, że czujesz się, jakbyś oglądał algorytm w akcji, tu wciśniemy smutek, tu zadumę, a na końcu dodamy coś wzniosłego, żeby widz miał złudzenie, że właśnie przeżył coś głębokiego.
Film udaje, że ma coś do powiedzenia o człowieczeństwie i technologii, ale w rzeczywistości jedyne, co robi, to recytuje dobrze znane klisze. Wszystko już było i to w lepszym wydaniu. Może gdyby nie było to tak napompowane własnym przekonaniem o byciu „wizjonerskim dziełem”, dałoby się to oglądać bez zgrzytania zębami. Ale niestety, dostaliśmy kolejną wydmuszkę, którą za kilka miesięcy wszyscy zapomną.
Chcesz coś naprawdę dobrego o postapo, technologii i emocjach? Obejrzyj "Ergo Proxy"(prawdziwe filozoficzne sci-fi) albo "Ghost in the Shell"(tylko anime a nie te gówno ze Scarlett dla półgłówków). A jeśli lubisz podróże przez pustkowia, to "Mad Max: Fury Road" zamiata tym czymś podłogę.
I tyle w temacie.