Dużo osób nie zwraca uwagi na to, że wydarzenia mają miejsce w latach osiemdziesiątych. Patriarchalizm był na porządku dziennym i to, że mężczyzna oczekuje od żony zajmowania się dzieckiem i domem było normą.
Druga kwestia, która powinna zostać poruszona to ta, która pokazuje nam jak bardzo dzieci biorą wszystko dosłownie. Wychowywane w klasztorze w surowych warunkach, znające tylko wersy ze starego i nowego testamentu. Dla nich biblia była niczym wskazówki w jaki sposób mają postępować w życiu. Ochrzczenie dziecka? Czemu nie, im dłużej będzie pod wodą, tym lepiej będzie oczyszczone. Logiczne, nie?
Główna bohaterka miała zaburzenia osobowości i ciągle zakorzenioną depresję. Jak dla mnie jej postać była za mało spójna a gra aktorska - totalne drewno. Brakowało w tym wszystkim jakiegoś smaczka.
Facet to samo. Początkowa awersja do dzieci była całkowicie zrozumiała, później nastąpiła przemiana bohatera: chciał zaakceptować i pokochać dzieci, jak swoje. Prawdopodobnie zależało mu na tym, żeby jego żona w końcu była szczęśliwa. Chciał z nią stworzyć szczęśliwą rodzinę. Mimo to podejmował on dużo nielogicznych wyborów: Burza z piorunami? Chodźmy nastawić antenę na dachu, będzie fajnie. Swoją drogą chłop najpierw oblał się potem, jak pomyślał, że żona chce się z nim rozwieść. Starał się przemówić jej do rozsądku, "ugłaskać ją" a sekundę później wywinął numer z anteną. Najpierw leciały teksty "Naprawimy to/Zrobię wszystko, żeby uratować to małżeństwo" nagle wstał, otrzepał spodnie i ruszył w kierunku drzwi. Tak o, bez słowa. "Co robisz?" "Idę nastawić antenę", kurtyna. Dwubiegunówka murowana.
Twórcy filmu ewidentnie zapominali w jakich latach jest on ulokowany, ponieważ zachowania mężczyzny często były mocno współczesne i nagle z dupy przypominało mu się, że trzeba wrócić do patriarchatu.
Trzeba przyznać, że pomysł na film był fantastyczny. Mam nadzieję, że doczekamy się kiedyś porządnie napisanego scenariusza, który będzie poruszać podobny wątek.