Danny Boyle przez długi czas był dla mnie "tym gościem od Trainspotting" – filmu znakomitego,
anarchistycznego, zrobionego z rozmachem i polotem. Późniejsze filmy, choc trzymały poziom,
to już nie porywały. Wyraźną zwyżkę artystycznej formy angielskiego reżysera można było
dostrzec w "Sunshine" z 2007 roku, jednak dopiero rewelacyjny, rok poźniejszy "Slumdog" dał
Boylowi awans do reżyserskiej ekstraklasy. Kolejny film, "127 godzin" to także reżyserski
majstersztyk, tym bardziej godny podziwu, że jest to właściwie filmowy monodram, z Jamesem
Franco w głównej i niemal jedynej roli. Po tych trzech bardzo różnych, ale niemal jednakowo
znakomitych filmach, harmonijnie łączących rozrywkę z artyzmem, przyszedł czas na pewnego
rodzaju "odpoczynek".
"Trans" to kino jednoznacznie rozrywkowe, na pewno nie tego kalibru co choćby "127 godzin".
Jednak jego przynależność gatunkową określić wcale niełatwo. Na pozór to thriller/krymianał,
ale Danny Boyle to zbyt oryginalny reżyser, żeby nawet w lżejszym gatunkowo filmie powielać
utarte schematy. Sytuacja jest jasna już od pierwszych minut, kiedy słyszymy głos z offu
opowiadający o systemach ochrony dzieł sztuki i sposobach ich pokonywania przez złodziei.
Takie intro najbardziej pasowałoby do komedii gangsterskiej. Jednak pomimo kilku niezłych,
początkowych gagów nastrój komediowy szybko ustepuje dramatowi, z kluczowym wątkiem
skradzionego, a następnie zaginionego obrazu oraz amnezji i hipnozy.
Meandrujący scenariusz daje aktorom wiele okazji do rozwinięcia skrzydeł. Przede wszystkim
kolejne oblicze pokazuje James McAvoy, który tak przejmująco grał w "Ostatnim królu Szkocji" a
wręcz porywająco w "Spisku". W "Transie" jest (do czasu) kluchowato – senny, taka pierdoła prosząca
się o kopniaka w tyłek. Mażna by pomyśleć, że to nie McAvoy, ale Tobey Maguire. Jego
przeciwieństwem jest czołowy schwarzcharakter współczesnego kina – Vincent Cassel, jak
zwykle demoniczny i wyrafinowany. Stawkę uzupełnia Rosario Dawson, niezapomniana
seksowna dzikuska z "Aleksandra". Jej niebanalna uroda znakomicie pasuje do
niejednoznacznej postaci, jaką kreuje.
Oglądając tę dość skomplikowaną (chociaż nie na tyle, żeby było to wadą) historię trudno nie
dostrzec pewnych charakterystycznyh elementów, znanych z ostatnich filmów Boyla, w
których treść i forma są jednakowo istotne. Zwraca uwagę charakterystyczna praca kamery,
dynamiczna muzyka, nieco odrealnione, soczyste kolory. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że w
ciągu ostatnich kilku lat Danny Boyle wypracował swój własny styl, ze specyficznym,
efektownym obrazem oraz pewnym dystansem wobec bohaterów i ich działań. Dlatego
"Trans" zbiera tak rozbieżne oceny. Kto oczekuje przede wszystkim sprawnie opowiedzianej,
solidnej sensacyjnej historii, ten raczej się rozczaruje. Kto jednak lubi styl Boyla i nastawi się
raczej na zabawę konwencją, przewrotną fabułę i aktorski popis, ten nie powinien poczuć się
zawiedziony.
Zapraszam do odwiedzenia mojego bloga: http://nowerekomendacje.blogspot.com/