Filmy takie jak "Trzy Minuty. 21:37" zaliczają się do tej potwornej grupy obrazów, o których najtrudniej jest coś
napisać. Niby niczym specjalnym nie grzeszą, niby na większość ich słabych punktów można przymknąć oko, ale
jednocześnie nie ma za co ich chwalić, niczym nie zachwycają i w efekcie mało co z nich dla nas po seansie
zostaje. Obraz Macieja Ślesickiego to niestety film potwornie przeciętny, nijaki, po prostu zwykły. Zapomina się o
nim jeszcze w trakcie jego oglądania. Kolejne wydarzenia następują leniwie, zastępując te, które przed chwilą miały
miejsce i tak dzieje się przez dwie godziny seansu. Jakby ktoś nadpisywał to, co chwilę wcześniej zostało
pokazane. Nuda sączy się powoli ale nieustannie, chwilami aż ciężko ją wytrzymać. Całość wygląda jak zlepek
kilku(nastu) innych filmów, luźnych pomysłów, które akurat były pod ręką, które oddzielnie wyglądały może dobrze,
ale w połączeniu wypadają jakoś tak nieprzekonująco. Podobnie jak nieprzekonująco wypada tu nawiązanie do
tytułowej godziny 21:37, bo jak się w czasie seansu okazuje, same wydarzenia nie mają z nią wiele wspólnego, i
służy ono chyba tylko ukryciu zwyczajności tej produkcji.
Niestety ale potencjał, szansa, która istniała w tej historii, nie została ani trochę wykorzystana. Na początku seansu,
oglądając Ziemię z kosmosu, słyszymy zza kadru tajemniczy głos, informujący nas, że sześć lat temu, po śmierci
papieża Jana Pawła II, pewnej nocy Polacy zgasili na trzy minuty światła w swoich domach. Choć jak to przesadnie
obrazuje komputerowa animacja, Polska zgasła na tle innych krajów Europy, w tym czasie skumulowała się na
naszym terytorium niezwykła energia. Cud, tajemnica, zagadka? Nie wiadomo. Podobno jednak w tym czasie
wszystko mogło się zdarzyć. Sęk w tym, że ten zdecydowanie zbyt szybko wyrecytowany wstęp, nijak się ma do
późniejszych wydarzeń. Niby poszczególne opowieści rozgrywają się w okolicach tamtego czasu, ale równie dobrze
mogłyby zdarzyć się w dowolnym innym okresie i nic, dosłownie nic, by się w nich nie zmieniło. Tło wydarzeń
pierwszoplanowych jest zupełnie niepotrzebne, dodane całkowicie na siłę, by ładnie wyglądało w tytule, by dumnie
brzmiało w opisie filmu, by dobrze go promowało i przyciągało widzów do kinowych sal. Bez nawiązywania do tych
trzech minut tak łatwo wypromować tego filmu by się przecież nie dało.
Denerwujące są w tej produkcji chwilami drętwe dialogi, oparte na pojedynczych, nic nie wnoszących do sprawy
słowach. Równie dobrze bohaterowie mogliby się w ogóle nie odzywać, bo brzmią one nienaturalnie. Wlatują
jednym uchem, wylatują drugim, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Co gorsza są zagrane bez przekonania,
jedynie wypowiadane. Najsłabiej wypadają natomiast wszystkie sceny grupowe, gdy na ekranie pojawia się więcej
niż dwóch aktorów, a emocje mają wziąć górę, ma się coś ważnego wydarzyć. Wszystko się wtedy rozłazi, scena
zamienia się w teatrzyk, odgrywanie na ekranie konkretnych wydarzeń, a nie przedstawianie życia. Wygląda to
sztucznie, nieprzekonująco. Wielka szkoda, bo wiele scen ma spory potencjał i gdyby zostały lepiej zagrane, inaczej
przedstawione, robiły by znacznie lepsze wrażenie. Nie zostają one jednak należycie wykorzystane. Świetnym
przykładem jest tu wątek sparaliżowanego malarza (Linda), który leżąc w szpitalnym łóżku wykrzykuje w myślach
cały swój ból. Sceny te zostały potwornie przegadane, przez co nie robią większego wrażenia. Przez ten nieustający
monolog nie można się na nich skupić, zagłębić się w nie. Nie sposób poczuć sytuacji w jakiej znalazł się bohater,
chociażby na moment zamyślić nad tym co go spotkało. Poczuć to odrętwienie, tę pustkę, ciszę, i potworną
bezradność. A wystarczyłoby tylko zwolnić i zamilknąć na chwilę.
Kolejny problem to to, w jaki sposób przeplatają się trzy, a właściwie jeśli dobrze policzyć aż cztery opowieści
składające się na ten obraz. Każda z nich jest inna, każda to zupełnie odmienna bajka, nijak nie pasująca do trzech
pozostałych. A co najgorsze reżyser nie może przez cały seans zdecydować się którą chciałby kiedy nam
pokazywać. Na początku ma się wrażenie, że będą się one płynnie przeplatać, przechodzić jedna w drugą, jak na
porządny film tego typu przystało. Ale niestety tak się później nie dzieje. Reżyser raz skupia się na jednej
opowieści, na jednym głównym bohaterze i otaczającej go rzeczywistości, poświęcając mu zdecydowanie zbyt wiele
czasu, by wnet obudzić się, zdać sobie sprawę z tego, że zapomniał o pozostałych i czym prędzej nadrabiać tę
zaległość. I tak w kółko. Gdy za długo skupia się na jednej postaci, przechodzi do następnej, nad którą również za
długo się zatrzymuje. Co gorsza jedna opowieść jest dłuższa od drugiej, nie ma tu jakiegoś logicznego,
równomiernego podziału między nimi. To co tak fantastycznie udało się w "Zero" tutaj w ogóle nie wyszło. Nie ma
gładkiego przeplatania się historii, odpowiedniej równowagi. Owszem na końcu wszystkie wątki połączą się ze
sobą, ale zanim to nastąpi obserwujemy całkowitą przypadkowość.
Reżyser niby podejmuje w swoim filmie jakieś poważne tematy, ale tak naprawdę tylko się po nich ślizga. Do
żadnych ciekawych, intrygujących, wartych zapamiętania czy przemyślenia wniosków nie dochodzi. Nic ważnego,
odkrywczego nam swoją produkcją nie daje. Ot cały czas snuje tylko swoje dziwaczne opowieści, nie wiedzieć tylko
po co i na co, chyba tylko po to byleby się coś na ekranie działo, byleby tylko coś bohaterowie robili. I tak wpadający
w depresję, nadużywający alkoholu ceniony reżyser zakochuje się w dużo młodszej korepetytorce języka
angielskiego. Jego córka natomiast związuje się ze znanym malarzem, który w wyniku wypadku zostaje całkowicie
sparaliżowany. Mały chłopczyk mieszkający z biednym ojcem, który z braku środków na życie trudni się
kłusownictwem, znajduje białego konia i zaczyna się nim opiekować. A zmęczony niesprawiedliwością życia
samotny człowiek, idzie w miasto wymierzać sprawiedliwość, niczym bohater "Upadku" z Michaelem Douglasem.
Tę ostatnią historię, jako jedyną poznajemy w zaburzonej chronologii, po kawałku dochodząc od końca do jej
błahego początku. Te cztery opowieści wyjęte są jakby z zupełnie odmiennych filmów, połączone nie wiedzieć
czemu. Zdecydowanie lepiej sprawdziłyby się jako oddzielne krótkie metraże, a nie części większej całości.
Kłopoty pojawiają się również z utrzymaniem przez cały seans odpowiedniego klimatu tej produkcji. Raz obraz ten
zaczyna przypominać komedię, korzystając z zagrań nastawionych na rozśmieszenie nas, raz przygnębiająca
muzyka kieruje ten obraz na tory bardziej dramatyczne, starając się dodać mu nieco powagi, innym jeszcze razem
całość zamienia się w jakiś dziwaczny, naciągany, nieprzekonujący romans. Co gorsza to co ma wzruszać jedynie
śmieszy, a to co powinno zastanawiać, przerażać, zmuszać do myślenia, jedynie nudzi. Okropnie wypada również
zakończenie. Na siłę dodany happy end, podporządkowany zamysłowi jakoby nic na tym świecie nie działo się bez
przyczyny, że wszystko na tym ziemskim padole ma jakiś swój ukryty, na pierwszy rzut oka niewidoczny, cel. Myśl
mądra, ale znów przedstawiona w sposób bardzo nieprzekonujący. Zakończenie następuje szybko, zbyt
gwałtownie, bez żadnego normalnego przejścia, zupełnie bez uprzedzenia. Tak jakby wcześniejsze wydarzenia
trwały zdecydowanie za długo i nie starczyło już czasu na lepsze połączenie ich z finałem, a w otwarty, dość
pesymistyczny sposób zakończyć tego filmu przecież nie można było, stąd taki nad wyraz optymistyczny finał. Spore
rozczarowanie.
6=/10