Postać intensywną i niejednoznaczną tworzy John Marley w tym filmie, skupiając większość uwagi widza. Tuż za nim Gena Rowlands, jednak to wspólne sceny Johna i Lynn Carlin jako wypalonego (?) małżeństwa zostały mi najdłużej w pamięci. Fabuła praktycznie żadna, najistotniejsze jest nakierowanie na człowieka, jego emocje, lęki i nadzieje. Kino niepokojące, nie oszczędzone przez ząb czasu a jednocześnie uciekające od stereotypów. Wielość improwizowanych scen, a i tak wybija się na wierzch melancholia. Jednym słowem nudziarstwo z końcową sceną na schodach, o której na samą myśl się uśmiecham. Ale to uśmiech gorzki. Tak jak i film.
Och Nawko, wiecej takiego nudziarstwa na ekranach by się przydało. Trochę ciężko było mi przetrwać pierwszą godzinę, ale końcówka wynagradza wszystkie wcześniejsze rozdrażnienia...
Rzeczywiście ta scena była słodko-gorzka. Niby jakoś to wróciło do "normy", ale czy tego właśnie chcieli? Obok sceny na schodach zostaje w głowie też irytujący, wymuszony śmiech, za którym chowają się bohaterowie. Którego pustka obnaża hipokryzję klasy średniej, tłumione emocje i odruchy, ich pozy i złudzenia. Nieco męczący film, nudny i zwyczajny, jak życie. Kamera całkowicie likwiduje strefę intymną, dociera tak blisko, iż bohaterowie nie mają żadnej szansy, by schować się za swymi maskami. Zostają jedynie nagie twarze.