O tym, o czym mówią "Upadłe anioły", opowiadał już niejeden film. O samotności ludzi w wielkim mieście, o przypadkowych spotkaniach, o mijaniu się uczuć. Tak, ale to niejako stały temat sztuki a Kar-Wai jak mało który reżyser potrafił "zakręcić" starym archetypem i atrakcyjnie go opakować. I jeszcze do tego, w czas, gdy wszystko ponoć już się kończy, umie przewrotnie pocieszyć i powiedzieć, że nie kończy się nic, bo wszystko powtarza się od początku. Obraz w "Upadłych aniołach" utkany jest ze świateł nocy, jej mroku, muzyki i ruchu. Zdjęcia to zwalniają, to przyspieszają, szerokokątny obiektyw to rozpycha wąskie przestrzenie, to oddala od siebie ludzi, kamera "z ręki" tańczy wokół bohaterów, a gwałtowny, zaskakujący montaż nadaje tej "choreografii nocy" pulsujący rytm, który wzmocniony znakomicie dobraną muzyką wprawia widza w niby-hipnotyczny trans. Porwany wspólnym rytmem nie musi rozumieć wszystkiego do końca, wystarczy, że współodczuwa "nienasycenie" bohaterów - ich tęsknotę za miłością, a jednocześnie strach przed nią - i je podziela (...).