Wybrałem się do kina jako osoba towarzysząca, obawiając się, że Pattinson swoją grą zirytuje mnie i zniesmaczy. Nic takiego nie nastąpiło. Uważam, że zagrał całkiem dobrze - na pewno lepiej niż Ben Barnes w Dorianie Gray'u. W dodatku niedoświadczeni reżyserzy "Uwodziciela" pokazali znacznie więcej konsekwencji gatunkowej i wyczucia stylu niż Oliver Parker, który - w moim odczuciu - spieprzył zakończenie "Doriana Graya", ulegając dyktatowi wciskania do każdego filmu efektów specjalnych rodem z gier komputerowych (przykładem podobnej wtopy jest "Wilkołak" z 2010).
"Uwodziciela" warto obejrzeć choćby ze względu na kreacje trzech znakomitych aktorek: Umy Thurman, Christiny Ricci i Kristin Scott Thomas. Ta pierwsza jest pełna charyzmy i inteligencji, druga - ciepła i ujmująca jak nigdy dotąd, a ta trzecia - chyba najciekawsza z całej trójki, kryjąca pod pozorami wyniosłego chłodu i pewności siebie ogromną emocjonalną pustkę i seksualną frustrację.
Nie warto traktować "Uwodziciela" jak ambitnego dramatu, to jednak nie "Niebezpieczne związki" ani "Valmont". Ale nie jest to również płytkie kostiumowe romansidło. Myślę, że najbliżej "Uwodzicielowi" do ekranizacji prozy Aleksandra Dumasa, zwłaszcza "Hrabiego Monte Christo". Przyjmując taką optykę docenimy sprawna narrację, świetne oddanie atmosfery paryskiego fin de siecle, urodę wnętrz, kostiumów, znakomitą muzykę. Produkcja lajtowa, ale z europejską klasą.