Po obejrzeniu pierwszej części "Władcy Pierścieni" nie spodziewałem się fajerwerków w jej kontynuacji. Zasiadłem przed ekranem 5 lutego.
Na początku mamy małe przypomnienie sceny z pierwszej części kiedy to Gandalf Szary spada w otchłań Morii.
Film toczy się w trzech wątkach. W jednym z nich śledzimy losy hobbitów, Pippina i Merry'ego porwanych przez orków. Udaje im się zbiec, a następnie zostają przygarnięci przez ogromnego Drzewca - pasterza drzew.
Drugi wątek (zdecydowanie najlepszy!) to zmagania armii króla Theodena z Isengardem. W efekcie dostajemy wspaniałą sekwencję bitwy ludzi, elfów (i jednego krasnoluda) przeciw orkom. Niestety te najlepsze sceny filmu są co chwila przerywane perypetiami Froda (Powiernika Pierścienia) i Sama. Ich uprowadzenie do Gondoru jest wymyślone przez scenarzystę (nie było tego w książce) i nudne.
Prócz tego mamy totalnie żenujący wątek miłosny pomiędzy Eowiną i Aragornem.
Jeśli chodzi o stronę techniczną gra aktorska jest na przyzwoitym poziomie. Wyróżnia się Andy Serkis. Co prawda nie widzimy go na ekranie, ale na podstawie jego ruchów i mimiki został wygenerowany cyfrowy stwór - Gollum.
Największą sympatię z mojej strony wzbudziła postać krasnoluda imieniem Gimli. Wnosi on do filmu sporo humoru. Zagrał go John Rhys-Davies. Warto wiedzieć, iż aktor ten podłożył również głos pod Drzewca.
Film jest godny uwagi, choćby ze względu na sceny walki i efekty specjalne. Dodatkowo coś dla siebie znajdą także miłośnicy jazdy na deskorolce. Wystarczy uważnie patrzeć na ekran...