Film "W imię..." to chyba najbardziej antygejowski film jaki widziałem. Reżyserka dokonała prawdziwej sztuki, a oto wyjaśnienie....
Fabułę filmu można streścić w następujący sposób. Ksiądz prowadzący ośrodek dla trudnej młodzierzy, w związku z tym, że jest gejem akceptuje stosunki seksualne (najprawdopodobniej gwałt) między swoimi podopiecznymi, co jednego z jego wychowanków doprowadza do samobójstwa, a na samym końcu sam odbywa stosunek z lekko nienormalnym dwudziestokilkuletnim chłopakiem.
W opozycji do zagubionego homoksiędza mamy mężczyznę hetero, który zakochawszy sie porzuca seminarium i wybiera uczciwe życie z kobietą. Mamy więc geja hipokrytę i uczciwego mężczyznę hetero.
Po obejrzeniu filmu nasuwa sie kilka pytań:
Jak długo ksiądz tolerowałby stosunki/gwałty na terenie ośrodka? (wywalnie kanapy nie można uznać za akt sprzeciwu, bo nawet jako symbol jest to dość śmieszne)
Czy jego reakcja na stosunek jaki widzał była reakcją: wychowawcy, ksiedza, czy geja.
(wychowawcy raczej nie- standardowo rozdziela się takie osoby i wypytuję czy nie doszło do gwałtu, księdza też nie - uczciwy ksiądz zachowałby sie jak wychowawca więc zostaje gej. Nie chciał ukarać nikogo, bo wiedział, że można mieć takie potrzeby)
Czy gej w tym filmie jest pozytywnym bohaterem? (Jest przedstawiony dosyć pozytywnie, choć patrząc na jego czyny jest hipokrytą, którym powinna zająć sie prokuratura)
Być może źle zrozumiałem ten film, a być może inni spojrzeli na niego zbyt powierzchownie, ale w mojej ocenie bardziej gej niż ksiądz jest tu przedstawiony w negatywnym świetle.