Cóż, Danny Boyle dołącza do szacownego grona znanych reżyserów, którym najnowszy film po prostu nie wyszedł. "Sunshine" to próba sił Boyle'a w mającym długie tradycje kina SF opowiadające historię kosmicznych wypraw, które nie przebiegają zgodnie z planem. Nie udała się powtórka z rozrywki. Kiedy kręcił "28 dni później", udowodnił, że można w skostniałą formułę tchnąć nowe życie. Jednak weny starczyło tylko na ten film. "Sunshine" jest do bólu przewidywalne i przez większość filmu po prostu nudne. Reżyser nie zaskakuje, idzie idealnie prostą drogą znaną każdemu fanowi kina SF klasy B i C. Są w filmie momenty niezłe (np.: śmierć kapitana), lecz to tylko momenty i nie usprawiedliwiają one całości. Do tego obsada. Murphy - nie pamiętam, by grał gorzej (nawet w "Disco Pigs" był lepszy). Nie mam też zielonego pojęcia za co zapłacono Chrisowi Evansovi, bo z całą pewnością nie za grę aktorską. Więcej wdzięku i wyrazistości miałaby dmuchana lalka (a i pewnie mniej by kosztowała). Jedyne, co wyróżniało się na tle tej miernoty, to muzyka i dla niej tylko (jeśli już koniecznie chcecie film obejrzeć) warto po "Sunshine" sięgnąć.
Cóż. Rozczarował mnie ten film niestety i mocno wynudził. Mam nadzieję, że "Millions", jego poprzedni film, który nie trafił do naszych kin, a który mam zamiar wkrótce obejrzeć, okaże się lepszy.