Po duecie Boyle-Murphy spodziewałem się lepszego obrazu, szczególnie, że mieli w dorobku bardzo dobry "28 dni później". Na "Sunshine" miałem chrapkę od dawna, apetyt wyostrzyły zwiastuny, zdjęcia, kokursy na plakat itd. itp. Jednak po premierze zaczęły się pojawiać dośc średnie recenzje i niestety i ją bedę się musiał do nich dołączyć.
Po pierwsze "Event Horizon".
Przypuszczałem, że "Sunshine" będzie w tym stylu, a że ten jedyny dobry film Paula W.S. Andersona(E.H.) naprawdę mi się podobał, wszystko było cacy. Niestety po dzisiejszym obejrzeniu "W stronę słońca" muszę stwierdzić, że "Ukryty Wymiar" był lepszy. Szczególnie w tej drugiej części gdzie w obu filmach miejsce sci-fi zajmuje horror. U Andersona coś od początku wisiało w powietrzu i piekielny klimacik czuło się przez cały film, ale obrazowe zło zaczęło ukazywać się widzom dopiero pod koniec, w odpowiednim momencie. U Boyle'a element horrorowy pojawia się nagle, ni stąd ni z owąd, jednak dodaje on kolorytu, trochę emocji oraz jest w ciekawy, psychodeliczny sposób sfotografowany, niestety kuleje pod każdym innym względem. Logiczne wyjaśnienie jak zły sabotażysta mógł się nagle pojawic na Icarusie 2 nie isnieje, jego wygląd przypomina niedorobionego Freddiego Kruegera, a pobudki dla których nie chce dopuścić do powodzenia misji są nijakie.
Na plus zasługują zdjęcia, efekty, świetne audio i ogólnia bardzo dobra widowiskowość. Aktorstwo jest Ok. jednak bez rewelacji, nawet Cillian Murphy który przyzwyczaił mnie do świetnych performance'ów gra nierówno(raz świetnie, a raz dużo słabiej), z obsady na pochwałę zasługują jeszcze Chris Evans i Rose Byrne - ta trójka gra najlepiej.
Podsumowując, film momentami emocjonujący, momentami widowiskowy, momentami naprawdę niezły, ale ogólnie pozostawiający wiele do życzenia.
Szkoda, bo z takiego obiecującego tematu mogło wyjść coś świetnego, a wyszło zaledwie ponad poprawnie.
6,5/10
Przyznam szczerze, że byłam ciekawa Twojej opinii na teman Sunshine. Ja odebrałam ten film chyba nieco inaczej...
Jasne, że można:]. Wiesz, problem w tym, że ja nie bardzo lubię się wywnętrzać na filmwebie ? większość dyskusji tutaj kończy się niestety wyzwiskami ad personam i obawiam się, że niechcący mogę od kogoś dostać po głowie, szczególnie za obronę niepopularnego stanowiska. A bronić go będę, bo po przeczytaniu ton komentarzy na imdb wiem, że bynajmniej nie bredzę.
Od początku muszę zaznaczyć, że fanem SF nie jestem i strona techniczna całego przedsięwzięcia mało mnie obchodzi i intryguje. Przyznam, że początkowo cała idea restartowania Słońca za pomocą wielkiej bomby wydała mi się dość idiotyczna. Ale potem pomyślałam sobie, że znając Danny?ego Boyle?a, to ta fabuła jest jedynie pretekstem do opowiedzenia o czymś innym (podobnie jak, moim zdaniem, ?28 dni później? nie jest w żadnym wypadku filmem o zombie, ale o tym jak powstaje agresja, i że człowiek sam dla siebie i swojego otoczenia jest największym zagrożeniem). I wydaje mi się, że ?Sunshine? w wielu aspektach tamten film przypomina ? ma niemal identyczną konstrukcję: w podobny sposób rozpada się na dwie części i podejmuje podobny temat ludzkich zachowań w sytuacji ekstremalnej. I nie chodzi mi tutaj o jakiś szalenie rozbudowane portrety psychologiczne bohaterów (choć przyznam, chciałabym, żeby Garland i Boyle wykorzystali wszystko to, co można znaleźć w profilach postaci na oficjalnej stronie filmu), ale o najzwyklejsze interakcje między postaciami, bo to właśnie one budują ich sylwetki. Ja nie czuję konieczności otrzymania wszystkiego jak na tacy, mam naturę miłośnika puzzli, który lubi sobie podłubać w detalach i poskładać coś na własną rękę.
Bohaterowie ?Sunshie? pozornie wyglądają jak zbieranina przeróżnych schematów z innych filmów, ale tylko pozornie, bo moim zdaniem Boyle tu i ówdzie te schematy łamie, choć może w zbyt niepozorny sposób i trochę zbyt rzadko. Najbardziej sztampową postacią wydawał mi się od początku Mace ? chodzący testosteron, facet, który wyraźnie szuka guza, przejawia zgryźliwe poczucie humoru i z czystej złośliwości potrafi swojemu koledze zafundować wycieczkę na zewnątrz, wiedząc, że tamten panicznie się boi. To zapowiada niemal niesubordynację i kłopoty personalne. A jednak w ostatecznym rozrachunku ten sam Mace okazuje się najbardziej odpowiedzialnym i opanowanym członkiem załogi - bez mrugnięcia okiem podejmuje decyzję, że to Capa dostanie kombinezon i jako jedyny wróci na Icarusa II, a przecież wiemy, że Capy nie znosi. Mace jest tez chyba jedynym członkiem załogi, który faktycznie poświęca się dla dobra sprawy (jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało).
Najciekawszą postacią jest oczywiście nasz pokładowy astrofizyk. Od początku Capa zdaje się grać rolę wrażliwca i outsidera, którego załoga trzyma na dystans i nie darzy zaufaniem (podczas narad, kiedy jeszcze wszyscy są w komplecie, Capa siedzi z boku i się nie odzywa, albo w ogóle go nie ma), a wręcz traktuje przedmiotowo, niczym cenny element wyposażenia, który należy bezpiecznie dostarczyć do celu. Jego sny, relacje z Cassie, wiadomości wysyłane do rodziny ? wszystko wskazuje na to, że Capa to doskonały materiał na bohatera mimo woli. A jednak kolejne jego zachowania udowadniają, że wcale tak nie jest ? Capa nie okazuje nawet cienia sympatii dla panikującego (w bardzo ludzki sposób zresztą) Harveya, bez zastanowienia, wręcz w okrutnie skalkulowany sposób przyzwala na morderstwo (a ja w tym momencie dałabym sobie rękę uciąć, że Capa zaprotestuje). Wraz z rozwojem akcji zdajemy sobie sprawę, że pobudki fizyka nie wypływają li tylko z chęci ratowania świata, nie są całkiem bezinteresowne. Jak to ktoś trafnie określił, it?s all about him and his bomb. Końcowe bohaterstwo Capy jest cokolwiek podejrzane. Jego ekstatyczny niemal wyraz twarzy w momencie śmierci to triumf naukowca, któremu udało się pomyślnie doprowadzić do końca eksperyment (moim zdaniem ta sama naukowa arogancja każe Capie podjąć decyzję o zboczeniu z kursu). Po symbolicznej, jakby zatrzymanej w czasie scenie, dopiero scena następna, z zatrzymanym z kolei obrazem wiadomości (również symbolicznym), przywraca tej postaci bardziej ludzki, emocjonalny wymiar.
Przyznam, że nie do końca jestem pewna, czy pojawienie się Pinbackera zrobiło filmowi źle, czy nie. Pinbacker jest nawet ciekawym zabiegiem, jeśli potraktować go jako swego rodzaju ?echo? Searle?a, jego logiczną kontynuację. Już od początku widać, że pokładowy psycholog rozwija po cichu obsesję na tle Słońca i poszukiwania odpowiedzi na pytanie o istnienie jakiegokolwiek wyższego bytu. Godziny spędzane na obserwowaniu gwiazdy, prowadzące do poparzenia i to nachalne pytanie, które Searle zadaje Kanedzie w momencie jego śmierci, bardzo upodabniają go do kapitana poprzedniej wyprawy. Pinbacker i losy jego załogi, którą najprawdopodobniej sam wymordował, stanowią jakby zapowiedź tego, co zaczyna grozić załodze drugiej misji. Znamienne jest wręcz, że kiedy scenę opuszcza Searle, zjawia się Pinbacker, jeden dosłownie zajmuje miejsce drugiego. Mój problem z Pinbackerem polega na tym, że jego fanatyzm religijny nie stanowi wiarygodnej i przekonującej alternatywy dla niemal równie fanatycznej determinacji naukowej Capy. To nie jest dyskurs religii z nauką, tylko walka o przetrwanie z niebezpiecznym wariatem (niemniej jednak rozumiem, że po 7 latach spędzonych samotnie w Kosmosie nie da się nie zwariować). Bez wahania wolę wizjonera Capę, który mimo wszystko pozostaje człowiekiem, niż groteskowego, odrealnionego Pinbackera. Z drugiej strony jednak nie jestem pewna, czy zamiast Pinbackera, będącego bądź, co bądź ludzkim elementem, wolałabym kolejną fatalną awarię statku, czy coś w tym stylu. U Boyle?a to ludzie i ich słabości zagrażają misji, nie technika.
Nie będę już wspominać o stronie audio-wizualnej filmu (to trzeba przeżyć w kinie), nawiązaniach do symboliki mitologicznej (nazwa statku, bóstwo ? Słońce, Słońce ? oko ? Bóg: Icarus II na tle Słońca wygląda jak źrenica oka, sam parasol ochronny statku przypomina oko).
Bynajmniej nie twierdzę, że ?Sunshine? to arcydzieło. Film nie wykorzystał do końca potencjału, jaki posiadał, choć Boyle z głupiej historyjki o ratowaniu świata zrobił całkiem niegłupi i dość pokręcony film. Ale to moja osobista, subiektywna opinia (a tekst powyższy to kilka przykładów na to, co mnie w filmie zainteresowało), i absolutnie nie mam zamiaru kogokolwiek do niej przekonywać:]
Przepraszam Cię najmocniej za ten przydługi wywód, ale to chyba zboczenie zawodowe:] (poza tym sam chciałeś:D ).
nie ma za co przepraszać, jak mówisz sam chciałem;] a poza tym ciekawie prawisz;)
No cóż, ja cały czas mam problem z tym filmem, chciałbym go ocenić wyżej, ale jakoś nie potrafię. W "28 days later" cała psychologia i wydźwięk filmu ukazujący, że nawet w obliczu wielkiej zagłady człowiek potrafi zwrócić się przeciwko swojemu jedynemu sprzymierzeńcowi były mocne i naprawdę czytelne(bardzo cenię sobię ten film). W "Sunshine jednak odnalezienie takich elementów wcale nie jest takie proste, a wręcz momentami karkołomne. Tutaj w przeciwieństwie do poprzedniego filmu duetu Boyle/Murphy na pierwszym planie stanowczo pozostaje sci-fi z domieszką horroru, przemyślenia(oprócz tych najoczywistszych) są schowane w cień.
Podobnie jak ty doceniam nie-sztampowośc postaci, ale niestety trzba uważać, bo brak bohaterów budzących sympatię powodowaje mniejsze związanie się z nimi - w "Sunshine" najbardziej pierwszoplanowy bohater - wygląda na to, że jest nim Capa, jest jak już napisałes/aś, wcale nie typowym herosem, ale dość specyficznym charakterem, którego ze względu na wątpliwą moralność ciężko dażyć jedoznaczną sympatią. Z reszty bohaterów jedynie Cassie wydaje się być naprawdę ludzką, normalną i godną sympatii bohaterką, bo "chodzący testosteron" Mace jest raczej antyhumanitarnym, zapatrzony jedynie w wykonanie celu misji, osiłkiem; psycholog, jak wiadomo sam ma problemy ze sobą, a reszta postaci jest ledwo dramaturgicznie liźnięta, więc tym bardziej ciężko coś do nich poczuć.
I tu Boyle gubi już ładunek emocjonalny w dramaturgicznej czarnej dziurze.(w "28 dni później" więź z postaciami była naprawde stokroć większa;])
No i ten Nieszczęsny Pinbacker...faktycznie podobieństwa do Searle'a są bardzo duże...ale ta postać pomimo, że piszesz, że jest niby ludzkim elementem, to dla mnie wydawał się on raczej, powiedzmy, nadludzki.
Niewyjaśnione pojawienie się na pokładzie Icarusa II, pełna moc słońca w sali projekcyjnej, kótra zmiata Searl'a na proch, Jemu nie robi właściwie żadnej szkody. I tu jest pewnien zgrzyt, bo w bądź jak bądź, realistycznym świecie pojawia się niewiadomo skąd takie wręcz skrzyżowanie Jasona z Freddiem Krugerem(tyle, że z motywami teologicznymi). [a może to to już po prostu efekt kosmicznego fiksowania?:]
Plus parę rażących błędów logicznych i ta ciężka skorupa przez którą trzeba się przebijać, żeby jednak coś z tego filmu wynieść - no bo jeżeli powiemy, że to film o tragicznych skutkach przebywania w przestrzeni kosmicznej wpływających niszcząco na psychikę to chyba będzie to trochę nieteges;]
pozdrawiam.
*No cóż, ja cały czas mam problem z tym filmem, chciałbym go ocenić wyżej, ale jakoś nie potrafię.*
Może powinieneś obejrzeć drugi raz?;]. Ale przynajmniej potrafisz dostrzec jego zalety, część ludzi natomiast film z miejsca skreśliło, z tego wiele osób dowiodło, że chyba po prostu nie zrozumieli, o co w tym filmie tak naprawdę chodzi.
*W "Sunshine jednak odnalezienie takich elementów wcale nie jest takie proste, a wręcz momentami karkołomne. Tutaj w przeciwieństwie do poprzedniego filmu duetu Boyle/Murphy na pierwszym planie stanowczo pozostaje sci-fi z domieszką horroru, przemyślenia(oprócz tych najoczywistszych) są schowane w cień. *
Ja myślę, że to zależy, na co się nastawiasz. Ja od razu zepchnęłam całą warstwę SF i horroru na drugi plan, koncentrując się na relacjach między bohaterami, bo właśnie nauczona przykładem "28 dni" wiedziałam, że ta warstwa nie jest u Boyle'a celem samym w sobie. Być może tutaj trudniej ją zignorować ze względu na (piękną skądinąd) stronę wizualną filmu, która jednak dominuje i cały czas przypomina nam, gdzie jesteśmy. Z drugiej strony być może to moje zboczenie zawodowe decyduje o tym, że nie miałam problemu z poskładaniem wszystkich elementów układanki. Dostarczyło mi to naprawdę niezłej frajdy. Ale rozumiem, że nie każdy ma to samo zboczenie;]
*Podobnie jak ty doceniam nie-sztampowośc postaci, ale niestety trzba uważać, bo brak bohaterów budzących sympatię powodowaje mniejsze związanie się z nimi*
Oczywiście, masz rację. Pytanie jednak, na ile sympatia do bohaterów jest nam w ogóle potrzebna? Żeby się z nimi identyfikować i móc przeżywać ich losy? Owszem. Ale czy to jest konieczne? Przypomina mi to obejrzane ostatnio, świetne "Notatki o skandalu", gdzie żadnej z bohaterek nie idzie na dobrą sprawę darzyć sympatią, a jedynie zrozumieniem. Podobnie traktuję bohaterów "Sunshine", mimo, że to oczywiście totalnie inny rodzaj kina. Ale z drugiej strony powiem Ci, że ja ich nawet lubię:]. Bo to w sumie bardzo ludzkie postacie, ze wszystkimi swoimi wadami i słabościami. A w tym i naszego głównego bohatera, który przecież jest nie tylko naukowcem, ale i czyimś synem i bratem (a ostatnia scena z wiadomością, o której wspominałam, to chyba najładniejsza i najcieplejsza scena w całym filmie). Co do wątpliwej moralności Capy, to przypomnę tylko, że Jim też w ostatecznym rozrachunku dokonuje niemoralnego wyboru, bo decyduje się zabijać i to w imię przetrwania. Pytanie tylko, na ile naukowa arogancja Capy, przyzwalająca na ofiary, jest usprawiedliwiona faktem, iż tym samym świat unika zagłady?
Właśnie to wydaje mi się dość charakterystyczne dla filmów Boyle'a: pytania nie są nawet zadane, a ledwie naszkicowane i sami sobie na nie musimy odpowiedzieć. Te pytania i sam fakt, że daje to materiał do dyskusji, w dużej mierze, moim zdaniem, ratują ten film, mimo schematycznej i naciąganej czasami fabuły.
*Z reszty bohaterów jedynie Cassie wydaje się być naprawdę ludzką, normalną i godną sympatii bohaterką, bo "chodzący testosteron" Mace jest raczej antyhumanitarnym, zapatrzony jedynie w wykonanie celu misji, osiłkiem; psycholog, jak wiadomo sam ma problemy ze sobą, a reszta postaci jest ledwo dramaturgicznie liźnięta, więc tym bardziej ciężko coś do nich poczuć. *
To fakt, postaciom z tła brakuje głębszej charakterystyki. Zastanawiam się tylko, czy znalazłby się na nią czas w tak krótkim filmie. Najlepiej scharakteryzowane są postacie, które zostają z nami do końca. Reszta jakby reprezentuje jedynie konkretne "przypadki", postawy i reakcje, ale nie ma osobowości (choć nie powiem, odpowiedzialny, spokojny i traktujący Capę po ojcowsku Kaneda wzbudził moją sympatię, mimo swojego krótkiego "występu"). Przyznam, że Mace'a nie do końca odbieram w ten sposób. Istotne dla mnie było to, że mimo wszystko Mace dobrowolnie poświęcił się dla tej swojej misji, a jak pokazał przypadek Harvey'a, nie każdego na taki odruch stać. Tutaj zdobył moją sympatię. Chociaż oczywiście można to odczytać dwojako.
*pomimo, że piszesz, że jest niby ludzkim elementem, to dla mnie wydawał się on raczej, powiedzmy, nadludzki. *
No właśnie czysto teoretycznie ludzkim, bo bądź, co bądź, Pinbacker był jednak człowiekiem, nie maszyną, ani obcym. Oboje mamy z tym panem dokładnie ten sam problem - pan kapitan wprowadza jak na mój gust zbyt wiele elementów nieprawdopodobnych (dodajmy jeszcze, że trzymanie człowieka jedną ręką nad przepaścią bez większego wysiłku, to niezły wyczyn). Zastanawiam się, na co to reżyserowi i scenarzyście było? Miało podkreślić jego religijny fanatyzm? Uczynić go półbogiem, za jakiego niemal się uważał? Jednak w realistycznym uniwersum ?Sunshine? stanowi to jedynie dość poważny zgrzyt. Zwykli żołnierze z ?28 dni? byli dużo bardziej wiarygodni i przerażający, właśnie dlatego, że byli zdrowymi, świadomymi swoich czynów ludźmi. Owszem, Pinbacker mógł sobie być wariatem i religijnym fanatykiem, ale dużo lepiej wypadłby bez tych wszystkich nadludzkich cech. A tak po prostu ten facet jest trochę za bardzo z innej bajki.
*Niewyjaśnione pojawienie się na pokładzie Icarusa II*
Moim zdaniem Pinbacker dostał się na pokład Icarusa II w momencie, kiedy załoga zwiedzała Icarusa I. I to on odłączył oba statki, uniemożliwiając członkom drugiej wyprawy bezproblemowy powrót. Jak dla mnie to jest jedyne logiczne wyjaśnienie. Była już masa osób, które zastanawiały się, dlaczego komputer pokładowy nie ostrzegł przed intruzem, ale z drugiej strony, czy lecąc w Kosmos z jasno wyznaczonym celem ktokolwiek spodziewałby się intruza z zewnątrz?
*no bo jeżeli powiemy, że to film o tragicznych skutkach przebywania w przestrzeni kosmicznej wpływających niszcząco na psychikę to chyba będzie to trochę nieteges;]*
Nie no, chyba nie;]. Raczej o tragicznych skutkach decyzji podejmowanych przez ludzi w warunkach ekstremalnych, pod ciężką presją. A także o tym, czy arogancję nauki i naukowców można usprawiedliwić tym, że ich działania służą koniec końców wyższym celom. Bo ten dyskurs religii z nauką wypada moim zdaniem mało przekonująco. Na szczęście dwa poprzednie zagadnienia wydają się ciekawsze (przynejmniej dla mnie);]
Przyszło mi coś do głowy. W "Sunshine" jest sporo scen dość symbolicznych. Pomyslałam sobie, że gbyby tak potraktować Pinbackera i jego nadnaturalność na poziomie symbolu, to to mogłoby mieć sens. Pinbacker reprezentuje religię. Bóg i religia jako takie są irracjonalne i nadnaturalne. W takim razie pojedynek Capy i kapitana Icarusa I byłby faktycznie pojedynkiem nauki z religią, gdzie nauka bierze górę mimo nadnaturalności religii. Dla Capy przeciez nauka jest niemalże religią. Wtedy to miałoby naprawdę sens...
po takim wywodzi nie pozostaje nic innego, jak pójść i obejrzeć film :) dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy w ten sposób analizują i interpertują kino...
Słuszna decyzja:]. Zawsze najlepiej jednak samemu obejrzeć i ocenić. Dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy potrafią to docenić:]
oj, chyba nieuwaznie ogladales, skoro nie zauwazyles logicznego wyjasnienia pojawienia sie Pinbackera w Icarusie II, ktore podano jeszcze zanim on sam sie tam pojawil.
przeciez to on odcial sluze miedzy dwoma statkami.
w tym filmie jest masa, masa innych, o wiele smieszniejszych i niezrozumialych teorii, zdarzen, etc., poczynajac od samego pomyslu, jakoby jakas ziemska bombka miala rozpalic na nowo gasnace Slonce :)
albo pomysl ze stalowymi panelami - niezle, hehe, ciekawe co to za stal :)
"oj, chyba nieuwaznie ogladales, skoro nie zauwazyles logicznego wyjasnienia pojawienia sie Pinbackera w Icarusie II, ktore podano jeszcze zanim on sam sie tam pojawil.
przeciez to on odcial sluze miedzy dwoma statkami."
no niby tak, ale jego "niewidzialność" przy tym zdarzeniu jest cokolwiek zastanawiająca(W jednej ze scen widać jak Mace widzi kamerowy obraz Capy na jednym z dziesiątek monitorów). Przy tych wszystkich monitorujących kamerach, komputerach, fakt, że nikt go nie zauważa jest mocno naciągany.
Jak gdyby był duchem.
troche byl, w kazdym razie jego wizerunek nie byl stabilny :)
to akurat najmniejszy problem - fart, niedopatrzenie.
w tym filmie jest tak wiele innych glupot, ze takie nie przerazaja :)