Coś jak Obywatel Kane w połączeniu z Memento - poszukiwanie życia we własnej biografii, próba odbicia z obszarów zapomnienia jednego dnia.
Brzmi obiecująco? I tak jest: od koszmaru, toczącego przyjaciela od dwóch lat, w którym to gonią go 26 psów.
Przez kilka piekielnie pięknych scen (wychodzenie z morza - mistrzostwo!!).
Do totalnego zniszczenia pomysłu.
Oczekiwałem mocnego dramatu psychologicznego opowiadającego o życiu i pamięci (drugie Memento? Bi maj gest). Otrzymałem film z morałem "przemoc jezd gupia", na dodatek bez większego sensu zrobiony w konwencji dokumentu. A zakończono to wszystko autentycznymi zdjęciami z owej rzezi...
Oczywiście, fakt że to wszystko stało się naprawdę dodaje opowieści smaczku. Ale to nie tego szukałem.
Z góry zaznaczam - dla mnie to film zeszłego roku. Żaden inny obraz mi nie dał tak po głowie. Na kilku poziomach.
Trzeba zacząć od końca. Otóż jak wklejono zdjęcia z 82 roku, to w pierwszym odruchu byłem wściekły. Jak można tak było zepsuć świetne kino? Zaraz, zaraz, świetne kino? Przecież to się wydarzyło naprawdę gnojku, co myślałeś, że oglądasz dobranockę? Zaparzysz sobie herbatę, i na dwie godziny możesz uciec w świat filmowej rozrywki?
Dla mnie ten efekt jest najważniejszy, kluczowy. Folman buduje ten obraz na podobieństwo wielu filmów o wojnie, wiele "kadrów" to może nie cytaty, ale na pewno kryptocytaty z tuzów wojennego kina (zwłaszcza amerykańskiego o Wietnamie). Dodatkowo szkielet tworzy na wzór kina demaskatorskiego, śledczego. Mało? No to masz jeszcze schizofreniczne odjazdy w mózgu głównego bohatera.
Szykuj się filmowcu na triumfy w boxofice'ach, nagrody i poklask krytyki. Stworzyłeś wielkie dzieło. Weź aktualną muzę pod ramię i pozuj paparazzim na czerwonym dywanie. A jak powiesz, ze to autobiografia, to jeszcze cię pochwalą za odwagę i przełamywanie tabu.
Nie czuję się z tym najlepiej (bo w tym ujęciu dramat Palestyńczyków, czy szerzej - nierozwiązywalność sytuacji na Bliskim Wschodzie schodzi na drugi plan. Mimo że dobitnie pokazane), ale największy atut "Walca" to wskazanie jak popkultura żeruje na tragedii. Właśnie przez przyjętą formę - gdyby nie animacja nie tylko pewnych rzeczy nie dałoby się pokazać, ale i zatraciłaby się swoista uniwersalność przesłania.
Możliwe, że wyszło tak trochę przypadkowo, możliwe ze nadinterpretuję, ale mam takie odczucia...
Film roku? Nie, bardziej "33 sceny z życia" do mnie przemówiły...
Trochę namąciłeś, ale chyba rozumiem o co Ci chodzi. Wiedziałem, w co się pakuję idąc na ten film. Czegoś na kształt rewelacyjnego "Persepolis", czyli osobistego dramatu podanego w bezpośredniej formie. Bez żadnych schematów, umowności i "wymagań odgórnych" podyktowanych przez masę czy formę. Sama opowieśc.
Tutaj jednak opowieśc w pewnym momencie zamienia się w paradokument - po co te pseudowywiady, ja się pytam? Po co zdjęcia, po co dosadnosc. Ten film stał się w pewnym momencie zbyt łopatologiczny.
A nad faktem "czemu akurat animacja?" zbytnio się nie rozwodziłem. W przypadku "Persepolis" sprawa była jasna: była to ekranizacja komiksu.