Nie powstydziłby się... Oj, mimo, że jego zamiłowanie do kina kategorii B i innych, niekoniecznie najwyższych lotów dzieł jest powszechnie znane, mam dziwne wrażenie, że do 'Weekendu' by się w życiu nie przyznał. Śmieszy mnie również mówienie o 'podobieństwu do kina Quentina'. A ja przepraszam, w którym momencie? QT, co zadziwiająco często umyka uwadze wielu widzów jego filmów, przede wszystkim cudownie dobiera muzykę do filmów. Ma do tego niesamowitego nosa, dzięki czemu każda jedna nutka jest u niego na swoim miejscu. Tutaj... No owszem, jakieś 'Ciacha' czy inne 'Wyjazdy integracyjne' są jeszcze gorzej udźwiękowione, ale to żadne usprawiedliwienie... Styl dialogów Tarantino jest nie do podrobienia, na szczęście tutaj nikt się na to nie silił (może poza jednym razem, sceną w restauracji, wywołującym ogromne zażenowanie swoją bezdenną głupotą). A subtelne niczym uderzenie młota kowalskiego nawiązania do kina można streścić w zasadzie tylko w tablicy rejestracyjnej o dość sugestywnych numerach 'EL 007JB'. Pojawił się nawet motyw wielkich stóp (czyżby ktoś tu pił do Umy...?), ale również zmontowany prostacko i bez gustu. A z Ritchim to w ogóle 'Weekend' ma tyle wspólnego co butelka 'Amareny' z fizyką kwantową. Historyjka jest prościutka i banalna, nie da się w niej w żaden sposób zgubić, o co nietrudno u Anglika, jedynym prawdziwym nawiązaniem może być chyba tylko plakat kopiujący 'Snatch'. Zawsze można powiedzieć, że przecież powstają jeszcze gorsze filmy... Ale marne to pocieszenie patrząc na tego cienkusza.