W poprzednim wątku ktoś zauważył, że fabułę potraktowano w dość "wolny" sposób. Jak dla mnie to reżyser dokonał dużego nadużycia tytułując ten film "Wichorowe Wzgórza". Po co ten reżyser w ogóle się za to brał skoro żadna scena nie odpowiada tej książkowej, ani także dialog..Heatchcliff nie ma w sobie nic demonicznmego, jest zupełnie ludzki, JEST poprostu zawiedzionyM kochankiem, Izabella jest już chyba bardziej temperamentna od Cathrine..Mówię o tym, bo to właśnie wielkie namiętności, demonizm Heatchcliffa, jego ambiwalentne uczucie w stosunku do Cathrine, którą kochał a zarazem nienawidził stanowiła o wielkości i oryginalności książki. Z fabuły został jedynie szkielet, z ducha tej histori nic, a nic. Jeśli wziąć niski poziom zrozumienia przez reżysera o czym jest ta historia i dialogi, którymi operuje- "Nie mogę żyć bez mego serca, nie mogę żyć bez mej duszy" (które miały swą moc gdy były wypowiadane przez Ralpha Fiennesa) to wychodzi...kicz. Panie reżyserze..poprostu - ŻAL!!
Zgadzam się. O ile po pierwszej części było można mieć jeszcze jakąś nadzieję, że film nie będzie aż tak bardzo odstawał od książki. Oczywiście najgłupszym pomysłem była zmiana imienia brata głównej bohaterki [i tak jak przewidywałam nie ożenił się] to na inne "przekręty" dało się jescze przymknąć oko. Dla mnie najciekawsza akcja w książce dzieje się od momentu kiedy Heatchcliff wraca po latach oraz losy następnego pokolenia. Druga część to była niemalże profanacja książki. Szczególnie, że w pewnym momencie jasnym stało się, że nie będzie ani Hertona ani Lintona, a i o córce Katarzyny i Edgarze więcej nie wspominano. Nie oglądałam pierwszych kilku minut pierwszej części. Jak to się stało, że Ellen z powrotem zamieszkała na Wichrowym Wzgórzu??? Bo jeśli nic takiego nie miało miejsca, to po co reżyser wyciął jedne wątki, a inne zostawił. Szkoda, że zmarnowano taki wspaniały materiał.
Kassandra,
myślimy tak samo.
Szkoda tylko mojego czasu spędzonego przed telewizorem.
Dokladnie, niezwykle mnie fascynuje czym rezyser kierowal sie przy wyborze jednych watkow (zmieniajac je oczywiscie dokumentnie), pomijaniu kluczowych faktow, a takze przy wymyslaniu zupelnie "fikcyjnych" scen (tzn.fikcyjnych fikcyjnych;), ktore, na dobra sprawe nie wiem czemu mialy sluzyc, bo napewno nie potegowaniu wrazenia artystycznego. Film stal sie plaskim romansem o oklepanych watkach- dwoje mlodych nie polaczylo sie wezlem sakramentalnym jedynie z uwagi nawet nie tyle na rozminieciu sie przez nich w czasie i przestrzeni, co przez intryge Edgara Lintona. Gdyby nie on, zyliby dlugo i szczesliwie.
Plaskie myslenie rezysera uwidacznia juz jedna z pierwszych scen drugiej czesci- Hetchcliff sklada wizyte Cathrine w czasie uroczystego balu i momentow "pelnych napiec i namietnosci" staja sie swiadkami wsztscy znamienici goscie. Bez publiki to za nudne, nie?