próba tak zwanej resuscytacji korowej, czyli wskrzeszenia komedii romantycznej, myślą, mową, uczynkiem i w każdym innym aktywnym elemencie dekoracji - już to kijem po łbie (głowa toma hanksa na telewizyjnym ekranie), już to drągiem po czaszce (plakaty z Deszczowej Piosenki, West Side Story und Bye Bye Birdie na ścianie na wypadek gdybyśmy przeoczyli wspomnianą wyżej głowę). uśmiech zębiczny margot robbie robi co może, dwoi się i troi, reszta twarzy próbuje nadążyć wysyłając mimiczne sygnały, całość za bardzo chce być nową audrey hepburn albo coś źle odczytuję po wybałuszonych zwierciadełkach duszy. kim chce być bidny colin farrel w tym równaniu - doprawdy nie wiem, na pewno nie pingwinem (choć to ptak nielotny), być może dzięciołem (z filmu jerzego gruzy), ostatecznie bliżej mu do bohatera filmu Marty niż jakiegoś tam williama holdena czy george'a pepparda. zapewne taki też był zamysł, pożenić lekkość z powagą, no i się udało: wyszło lekko żenująco i poważnie staroświecko w złym tego słowa znaczeniu - z nieciekawym bohaterem, który, zakleszczony pomiędzy światami, nie spocznie dopóki nie poczuje się dobrze przynajmniej w jednym z nich.. kino wypranego z treści frazesu, ale po całości, twardą ręką, bez momentów, z żelazną wręcz konsekwencją - rozpoczęło się nijak i niczym się zakończyło. palemka pierwszeństwa na polu the-magic-car-rental-for multiwymiarowość ludzkiego istnienia w obrębie jednej inkarnacji, niezmiennie należeć będzie do genialnego Holy Motors caraxa i tego się może trzymajmy.