Klasa była pełna. Mnóstwo dzieciaków już od kilkunastu minut z wielką stagnacją oczekiwało na przyjście pani, mającej poprowadzić zastępstwo. Język polski może nie był zbyt uwielbianym przedmiotem przez dwunastolatków, ale plotki, jakie rozprzestrzeniły się po szkole z prędkością głodnego kota domowego, który wyczuł spadający w pokoju obok kawałek kotleta, były na tyle intrygujące, że żaden uczeń nie miał wątpliwości, iż za chwilę przeżyje najciekawsze chwile w swojej szkolnej karierze – i to właśnie w budynku, którego zdjęcie od dawna powinno znajdować się w encyklopedii PWN przy haśle „nuda nieposkromiona”. Nagle podłoga zaskrzypiała, a drzwi uchyliły się lekko, wpuszczając do środka postać wiekowej, nieco zgarbionej kobiety średniego wzrostu, której olbrzymie okulary zdawały się najnaturalniejszą częścią jej garderoby. Trzymając kurczowo zapieczętowaną teczkę z notatkami obleciała klasę szybkim spojrzeniem, zatrzymując wzrok na plastikowym szkielecie, upchniętym niedbale w kąt, pamiątką po niedawnym, nieudanym zresztą Halloween.
- Szkielet. – mruknęła pod nosem.
- Dzień dobry! – odpowiedziała jej siedząca z przodu, schludnie ubrana dziewczynka. Zrobiła to na tyle szybko, że reszta klasy, nawykowo próbując zachować chóralny, nieco żołnierski styl wypowiedzi, zdołała załapać się jedynie na ostatnią sylabę gromkiego powitania.
- Powiedziałam, szkielet… - bąknęła kobiecina, nie spuszczając oczu z upiornego manekina, którego uśmiech nie zarażał optymizmem nikogo ze zgromadzonych, a już na pewno nie wpatrzoną w niego nauczycielkę.
Zaskoczona tym obrotem wydarzeń, Basia – jak miała na imię filigranowa dziewczynka z pierwszego rzędu i zarazem przewodnicząca piątej b – próbowała uratować atmosferę zgrabną ripostą. Niestety, dość nieskutecznie.
- Jest naszą maskotką, proszę pani. Nazwaliśmy go Klemens. – wymamrotała z wrodzonym wdziękiem.
- Uroczo. – odpowiedziała belferka, której wzrok powędrował na wyszczerzoną, niczym kot z Alicji w Krainie Czarów dziewczynkę siedzącą tuż obok. – A ty, młoda damo, masz jakieś imię?
- Jestem Basia. Odpowiadam za całą klasę i w imieniu wszystkich uczniów serdecznie panią witam w naszych progach. Chcielibyśmy…
- Ćśśś! – przerwała jej nauczycielka – Wiem już tyle, ile wymaga tego moja praca, a już na pewno więcej, niż oczekuje tego moja ciekawość. Rozumiem, że znacie powód, dla którego tu jestem? – spytała dość stanowczym tonem.
Klasa przytaknęła jednym rytmem, wprawiając w ruch powietrze, które docierając jakiś czas później do Japonii wywołało potężne tsunami, udowadniając jednocześnie, że tak zwany „efekt motyla” nie jest jedynie naukową ciekawostką.
- Dobrze więc… Nazywam się Czesława Elżbieta Ponura i jak wskazuje moje nazwisko, nie należę do osób, z którymi można zadzierać. – odrzekła groźnym tonem pani profesor, wciąż nieświadoma uroczej składanki, jaką stanowią jej inicjały. – Oczywiście nie oznacza to, że lekcja ze mną będzie wiała nudną, o nie!
- Zapewne powieje grozą. – szepnął koledze na ucho Sebastian, który do tej pory udawał nieprzytomnego, leżąc okrakiem w ostatniej ławce pod ścianą.
- Trafił pan w sedno, panie Sebastianie. – powiedziała Czesława podnosząc głowę w kierunku z którego dobiegał głos. – Jest pan tak samo bystry, jak pana ojciec. Szkoda, że go dziś z nami nie ma.
- Nie żyje. – odparł smutno chłopiec. – Zmarł w te wakacje na raka płuc.
- Ach… to może jednak jest wśród nas. Byłoby miło, w końcu może by się czegoś nauczył. Zawsze gdy próbowałam otworzyć mu umysł udawał, że mnie nie słyszy. Kpił sobie z mojej osoby i nazywał głupią. Zresztą, nie tylko według niego opowiadam o bzdurach, które nigdy do niczego się wam nie przydadzą.
- O. – powiedział cichutko Sebastian, zaskoczony szczerością nauczycielki - A jednak są wyjątki, zdolne dostrzec jakim zagrożeniem dla wolnego czasu stanowią ich wykłady i prace domowe zadane na weekend. – pomyślał i gdy tylko wszystkie głowy odwróciły się do niego ze zszokowanymi minami zrozumiał, że myśli się mózgiem, a nie językiem. Podobne wpadki zdarzały się mu coraz częściej.
- Chyba się starzeję. – stwierdził, tym razem z pełną świadomością, że słyszą go inni.
- Aha, tak swoją drogą, Sebastianie – kontynuowała pani Ponura – poznałam cię po szafirowych oczach. Masz je po ojcu.
- Sweter też. – dodał Seba wyraźnie dumny ze swoich rodzinnych trofeów.
- No, dobrze. Nie będę dalej przedłużać i marnować cennego czasu, przechodzimy do lekcji. To, na czym skończyliście z waszą wychowawczynią…
- Kochanowski, treny i poezja wybrana! – wskoczyła ze swoją odpowiedzą Basia.
- … jest nieistotne. – dokończyła spokojnie belferka – Co możecie powiedzieć mi na temat duchów?
W klasie zapanowała absolutna, niemal złowieszcza cisza. Nawet muchy, które chwilę wcześniej spalały zbędne kalorie uderzając seriami w szybę, zastygły w miejscu na brudnych od doniczkowej ziemi parapetach. Nikt, nawet w najśmielszych snach, nie spodziewał się, że historie o Czesławie Elżbiecie Ponurej, rozpropagowane rano przez starszych uczniów, są prawdziwe. Lekki meszek po nosem, rozwichrzona fryzura, pogniecione ubranie i okulary zabrane synowi Brzyduli i Harry’ego Pottera wskazywały na jedno – ta kobieta to wiedźma. I nie chodzi tu o sympatyczną babę-jagę, którą w napadzie furii stać jedynie na przemienienie domowej roboty lukrowanych ciasteczek w zdenerwowanego nagłym obdarowaniem świadomością nietoperza. To prawdziwa czarownica, mająca w codziennej diecie zapisane między innymi „niemowlęce rączki” i „krew prawiczka”. Czy zdobywała to od tego samego dawcy, czy też ten drugi składnik kradła wyrzuconemu na dwór przez zdesperowaną matkę gracza World of Warcraft, było mało ważne. Pani Ponura to zło wcielone, co jest niezbyt wesołą wiadomością dla zgromadzonych tam, na swój sposób niewinnych, duszyczek. Oczywiście, wszyscy świadomi prawdziwej tożsamości jedynej dorosłej osoby w klasie, nie ośmielili się odpowiedzieć na to proste, jednoznaczne pytanie.
- Nie udawajcie, że nie macie pojęcia o czym mówię. Spytałam tylko „co wiecie o duchach”, nic podchwytliwego w tym nie ma. Może jednak ktoś zgłosi się do odpowiedzi? – nalegała pani profesor spoglądając na skonsternowanych uczniów, których miny równie dobrze mogły oznaczać, że w szafce pod klasowym akwarium gnije od kilku miesięcy jakiś menel, ubity przypadkowo przez szkolny autobus.
- Są to niewidzialne stworzenia, które, o ile dobrze mi wiadomo, nas otaczają. Nawet w tej chwili. – powiedział w końcu Sebastian, któremu ciągła cisza zaczynała świdrować w uszach, doprowadzając do białej gorączki. Czuł się niemalże jak w kościele, a to przecież niedopuszczalne.
- Wspaniale, że usłyszałam w miarę sensowną odpowiedź. I jeszcze lepiej, że wyszła ona od osoby, która, wydawać by się mogło, za wszelką cenę unikać będzie jakichkolwiek kontaktów z kimś bardziej wykształconym. Możesz coś jeszcze dodać, słonko?
Chłopak, zaskoczony, że nie został nazwany, tradycyjnie już „niegramotnym stołkogrzejcą”, dopowiedział na wpół radosnym tonem:
- Dzielimy je na dwie kategorie – te dobre i te złe.
- Brawo. – skomentowała jego wypowiedź pani Ponura, krzywiąc twarz w grymasie mającym wykrzesać z jej średnio urodziwej buzi choć szczątki prawdziwego uśmiechu. Skutek tej patologicznej gimnastyki był co najwyżej mizerny. – Na pewno ucieszycie się, że na dzisiejszych zajęciach zajmiemy się tą drugą, bardziej mroczną kategorią. „Dobre” rzeczy są przecież takie nudne. – dodała Czesława, gestykulując dłońmi w taki sposób, jakby opowiadała na kółku rybackim jak dużą sztukę udało jej się wyłowić. Gdyby nie fakt, że była pomiotem szatana, można by uznać tę scenkę za komiczną.
- A czy wiecie, kochane dzieci, co to jest „lamia”? – zapytała tonem godnym irytującego babsztyla, nachylającego się nad dziecięcym wózkiem.
- Lamia to jest takie zwierze, które mieszka w Peru i pluje, gdy zagraża mu jakiś drapieżnik. – wyrecytowała z pamięci Basia. Dykcja i płynność wypowiedzi świadczyły o tym, że jej rodzice musieli wydać pokaźne sumy pieniędzy na ortopedę i dodatkowe lekcje modulacji głosu. Pani wiedźma miała jednak zbyt odporny organizm, by ulec urokowi „basinej” osoby.
- Mówisz o lamie, dziewczyno. – wytłumaczyła szybko i ostro prof. Ponura, niemalże doprowadzając przewodniczącą do płaczu. Co takiego strasznego było w słowie „dziewczyna” nie wie nikt, prawdopodobnie z Basią włącznie. – Ja pytam o „lamię”. Skoro rozmawiamy o duchach, i to jeszcze tych złych, nie trzeba chyba za dużo kombinować, by wydedukować o co mi chodzi, czyż nie?
- Więc „lamia” to demon? – nieśmiało wydukał Sebastian.
- Gratuluję. Jak podrośniesz, postawię ci piwo. – pochwaliła go nauczycielka, uderzając dłońmi o siebie, pragnąc osiągnąć coś na kształt „sarkastycznych owacji”. W klasie pełnej dwunastolatków efekt ten uciekł niepostrzeżenie w nicość. Karol, siedzący w ławce razem z Sebą, zaśmiał się jednorazowo, ale było to najprawdopodobniej spowodowane faktem, że ktoś nakleił na plecach siedzącej z przodu dziewczynki kartkę z napisem „wrzuć monetę”. Pani Ponura była niepocieszona, że nikt nie zauważył przebłysku jej inteligencji.
- „Lamia” to jeden z najgroźniejszych demonów, jakie kiedykolwiek istniały. Aby go wezwać, należy mieć długą praktykę w zakresie czarnej magii, na przykład cygańskiej.
- A pani jest Cyganką?
- Po co wzywać lamię?
- Mogę siku do doniczki? – Karol włączył się do wichury pytań, nie będąc do końca świadomym powodu, dla którego zdradził klasie swoje codzienne zajęcie na przerwie śniadaniowej.
- Spokój! – Czesława uciszyła ręką rozwydrzoną dziatwę, która zamarła w przerażeniu, gdy tylko zobaczyła jej paznokcie, nie obcinane – tak na oko - od czasu wynalezienia druku przez Gutenberga. – Po kolei. Tak, w moich żyłach płynie cygańska krew Romów. Byłam, jestem i zawsze będę z tego dumna. Nie wstydzę się tym, kim jestem.
- No, przynajmniej ty jedna. – pomyślał Sebastian, na wszelki wypadek wkładając sobie pięść do buzi.
- Lamię wzywa się wtedy, gdy chce się rzucić na kogoś klątwę. Kiedy ktoś nas urazi, albo po prostu krzywo na nas spojrzy, możemy dać mu przedmiot, który otoczyliśmy wcześniej złą mocą. Dopóki ów obiekt nie zostanie przyjęty przez inną osobę, jej pierwotny właściciel będzie przeklęty, co po pewnym czasie doprowadzić może do „wpiekłowzięcia”. – tu pani belfer zniżyła swój głos, tak, że brzmiała niemal jak babcina wersja Hulka Hogana – Lamia wychodzi z diabelskich czeluści i na wieki porywa delikwenta w otchłań. Nic przyjemnego, uwierzcie mi.
Sebastian nagle uzmysłowił sobie, że ta historia brzmi znajomo. Mógłby rzec nawet, że zbyt znajomo, żeby to po prostu zignorować.
- Mój tata… mój tata miał swój szczęśliwy pierścień. Nosił go zawsze przy sobie, bo ponoć pomagał mu w każdej trudnej sytuacji. Wiem o tym, bo obiecał mi go dać, jak podrosnę. Gdy spytałem się w moje ostatnie urodziny czy jestem już wystarczająco duży, kazał mi o nim zapomnieć. Tak po prostu. Powiedział, że stracił swą moc, że już się wypalił. Próbowałem go przekonać, aby mimo wszystko wręczył mi ten pierścień, lecz tato uparł się, że weźmie go ze sobą do grobu. Niedługo potem zabrano go na ostry dyżur…
- Ciekawe… - mruknęła demoniczna nauczycielka, drapiąc się po kurzajce, skrytej wcześniej pod kępką siwo-czarnych włosów. Wyglądało to nie tyle nieestetycznie, co ekstremalnie groteskowo, zupełnie jak któryś z obrazów Bosha.
- Któregoś razu, odwiedzając ojca w szpitalu, zastałem go śpiącego w łóżku, podłączonego pod kroplówkę. Był po operacji, więc pani doktor kazała mi opuścić pokój. Wyglądał tak spokojnie… wszędzie dookoła na ziemi leżały wiązanki od krewnych i znajomych, ale pomimo grobowego nastroju wiedziałem, że tato jeszcze żyje. Dopóki gdzieś tam między kwiatami nie pojawi się znicz, miałem cichą nadzieję. Ale czemu tak nagle jego stan pogorszył się aż do tego stopnia? W końcu znalazłem odpowiedź – pierścień! Mówił mi wcześniej, że ten się zepsuł, ale czułem, że nie tylko nie przynosi mu już szczęścia, ale i jest powodem dla którego zamiast grać ze mną w piłkę, tato spędzał całe dnie na stole operacyjnym, otoczony przez białych ludzi bez twarzy. W końcu wpadłem na pomysł… - nagle chłopiec przerwał. Zdawało mu się, że belferka dość upiornie zaczęła mu się przyglądać. Żeby opisać to, jak bardzo w tym momencie zmienił się wzrok pani Ponurej, trzeba by było przestudiować wszelkie odcienie szarości i czerni, które przeniknęły przez jej spojówki, niczym smutny, jesienny deszcz. Później nastąpił tylko krótki, ale wyrazisty błysk. Jej twarz nabrała zupełnie innego wyrazu, stała się jeszcze bardziej przerażająca, niż początkowo – a wszystkie te zmiany zostały zapisane w oczach, za tą cienką mgiełką nienawiści zmieszanej z niepohamowanym pożądaniem.
- Zabrałeś go, sukinsynu… - powiedziała Czesława głosem zupełnie nie pasującym do jej nienaturalnie skurczonej, lecz wciąż kobiecej postaci.
- Czemu pani się tak brzydko odzywa? Będę musiała interweniować i wkleić pani czarną chmurkę do klasowego dziennika. Mamy tam specjalną rubrykę, która do tej pory była pusta! – wtrąciła się Basia, nie tolerująca przejawów braku kultury u nikogo, niezależnie od wieku, czy statusu. Warto jednak pamiętać, że prócz dobrego wychowania czasem przydaje się także zdrowy rozsądek i umiejętne dobieranie miejsca i sytuacji, o co jednak ciężko u dwunastolatki.
- Zamknij pysk, gówniaro, albo ci go przetrzebię tym miedzianym kołkiem! – wykaszlała wręcz w dzikiej furii wiedźma, wyjmując zza pazuchy dziwny, spiczasty przedmiot, na którego rękojeści widniały wygrawerowane okultystyczne symbole. Powietrze w klasie zgęstniało do tego stopnia, że kilka z dziewczynek zemdlało, padając na ziemię jak pająki stłoczone w zakręconym na amen słoiku.
- Masz coś jeszcze do powiedzenia? Chętnie cię wysłucham, twoja historia bardzo mnie urzekła. – czarownica zmroziła wzrokiem na wpół przytomnego ze śmiertelnego strachu Sebastiana, z każdym mrugnięciem doprowadzając jego kończyny do odrętwienia. – Coś mi mówi, że zostaniesz dziś w kozie…
-----------------------
cinemacabra.blog.onet.pl
Jest kilka błędów w tekście, np "ortopeda" zamiast "logopedy", no i powinno też być "nie wstydzę się tego, kim jestem", więc wybaczcie :P
Wczoraj siedziałem przy tym, bo musiałem się ukryć przed księdzem po kolędzie, a wymówka "praca do napisania" zadziałała na rodzicielkę xP
A blog obchodzi trzecie urodziny za 2 dni, to też, powiedzmy, taki tekst jubileuszowy :)
Jak dla mnie niezłe, niektóre teksty naprawdę mnie rozweseliły (szczególnie ten o The World of Warcraft), co bardzo poprawiło mi zepsuty humor. Pomysł wydaje się być interesujący, ale jedno, co mi nie pasowało to dialogi, wątpię, że dwunastolatkowie byliby zdolni do wypowiedzenia tak płynnych i zbudowanych zdań ;) Bardziej pasowałoby mi na to gimnazjum albo nawet liceum.
Planujesz następną część? ;)
To było zamiast recenzji, więc chyba więcej nie powstanie :P
Obecnie i tak pracuję nad dwoma scenariuszami, więc mam ręce pełne roboty :)
Jakby kogoś kusiło, to zapraszam na profil "godfella" na YT ^^
Hah, to Ty zrobiłeś "Najgłupsze reklamy ever" ? :D
... Tak to Ty :] Mam takie pytanie, bo w komentarzach jak je zadałem, nikt nie odpowiedział... Jaką książkę czytasz podczas reklamy-parodii Spreja na komary ? :D
Mroczna Wieża Stephena Kinga, chyba część trzecia.
Btw. zapraszam na bloga, bo Cinemacabra świętuje 3cie urodzinki :P