nie targało mną w trakcie – a to ta miejscami klasycznie nadekspresywna gra (szczególnie o’brien, ale i gaynor zdarzało się w niedzisiejszym znaczeniu tego słowa przeszarżować), a to afektowana muzyka, a to finał i eksplozja pociągu towarowego przewożącego czeskie landrynki, gdy słońce wschodzi, a ona w jego ramionach, ach, ach. nie targało więc mną – ale to jeden z tych perwersyjnych filmów, które nie szarpiąc w trakcie – nie dają o sobie zapomnieć po. wtedy, paradoksalnie, najbardziej docenia się urodę genialnie skomponowanych kadrów, piękno obrazów, których charakter to oczywista pochodna stylistyki niemieckiego ekspresjonizmu, dzięki czemu mówią one więcej niż kobylaste dialogi. i nawet nie przeszkadza już happyend, przestałem żałować, że bidula nie poszła na dno, by w ten sposób niedobry małżonek w pełni został ukarany za podłe występki. w ogóle – cały ten klimat ramoty, zapach filmowej naftaliny gdzieś tam popiardujący podczas oglądania, ulatnia się na amen i to nie dlatego, że film się kończy – zostaje kino w czystej postaci, szczere emocje, szczery humanistyczny przekaz oparty na głębokiej wierze w człowieka, na tyle rzadki we współczesnej kulturze (nie licząc audycji tv trwam), że gdy się z nim spotykam, czuję się lekko zażenowany w swym małym, podłym jestestwie. jestestwie na tyle zdemoralizowanym, że przez moment kibicowało kobiecie-czyste-zło, która w finale opuszcza wiochę, korzystając ze środka transportu podobnego do tego, za pomocą którego wyjechała ze swej wiochy jagna z „chłopów”.