Wspaniałe wyolbrzymienie wszystkich efektów filmowych! Na tym filmie można się uczyć jak przesadzenie i super-dopracowanie szczegółu rozsadza tradycyjną konwencję. Tym razem bez czarnego humoru i groteski. Tego mi trochę brakowało. Miałem także wrażenie, że rola przywódcy bandy - India, nie była dość haryzmatyczna, odpowiednio w tej konwencji wyrazista. Natomiast główne role obu łapsów to po prostu strzały w sam środek. Ich relacja - niejednoznaczna, nieufna, zatwardziała... Przy tym jeszcze bardziej od Estwooda podobał mi się Lee Van Cleef, ze swoją niesamowitą fizjonomią i przenikliwym spojrzeniem.
Estwood zaś jako Bezimienny staje się znacznie bardziej mroczny, niż w "Za garść dolarów". Gdyby nie wspaniała siła aktorskiego talentu, jego bohatera możnaby uznać za jednoznacznie odrażającego. W tej zabawie sympatiami widza dostrzegam jedną z największych zalet westernów Leone. Oczywiście obok niezastąpionej muzyki (tu: z wrywającym się w pamięć motywem pozytywki), słynnych zbliżeń i pięknych planów.
Szkoda tylko, że z "trylogii Bezimiennego" ta część podobała mi się najmniej...
Leone był geniuszem. Prawie nikt tak jak on nie dopieszczał poszczególnych scen, kadrów do perfekcji. Wielka szkoda, że nie ma go już wśród nas. Ale jego filmy pozostaną i to na długie lata - wszak klasyka ma to do siebie, że jest nieśmiertelna.
PS. Fanem Leone jak i Kurosawy stałem się całkiem niedawno, ale od obejrzenia "Once upon a time in the West" - chyba jeszcze lepszego niż ten film. Niedawno nawet zakupiłem specjalne wydanie DVD "Dawno temu na dzikim zachodzie" i jest po prostu bajeranckie (że użyję mowy potocznej:) i z pewnością zaopatrzę się w pozostałe dzieła wielkiego Sergio.