Sam pomysł filmu jest totalnie absurdalny (jest po prostu psychologicznie całkowicie nieprawdopodobne, żeby osoba wytrenowana do bycia płatną morderczynią - co wymaga praktycznie pozbycia się jakichkolwiek uczuć - mogła równocześnie być kochającą żoną i matką), ale do tego jest jeszcze jeden absurd. Kilkakrotnie podkreśla się w filmie, że ludzie, którzy ścigają Emmę/Annę, to "najpotężniejszy syndykat zbrodni na świecie". Tymczasem w końcowym fragmencie, kiedy po uprowadzeniu całej rodziny do leśnej siedziby tego syndykatu bohaterka wykańcza wszystkich "złych" (przy niewielkiej pomocy swojego męża), wychodzi na to, że cały ten "najpotężniejszy syndykat" zbrodni składał się z - o ile dobrze liczę - 7 osób: szefowa (Carter), Ji - zabójczyni, "siostra" Emmy, Carlo (facet, który pilnował dzieci, a wcześniej ścigał Emmę w mieście, uśpiony przez Dave'a), kobieta która przyszła zabrać rzekomego trupa Dave'a (a wcześniej ścigała Emmę w mieście razem z Carlem), snajper, który celował do Emmy i Dave'a, oraz chyba dwóch strażników, których Emma zabiła przy samochodach. I już? To wszystko? 7 osób tworzyło najpotężniejszą organizację przestępczą na świecie, której się wszyscy bali i przed którą nie można było uciec? To jest dopiero absurd...