W większości entuzjastyczne recenzje "Irishmana" pozwalały oczekiwać filmu na miarę jeśli nie "Chłopców z Ferajny" czy "Infiltracji", to przynajmniej "Stanu łaski". Ale nic z tych rzeczy. Jonathan Hensleigh to nie Martin Scorsese, a Ray Stevenson to nie DeNiro. Pamiętam Stevensona jako sympatycznego osiłka Tytusa Pullo z Rzymu - tam grał na miarę swoich predyspozycji i był świetny. Jako charyzmatyczny Danny Greene jest po prostu nieprzekonujący. Zwłaszcza wtedy, gdy czyta ambitne lektury i okazuje się mistrzem ciętej, erudycyjnej riposty. Lepiej wypada w fachowym mordobiciu, które powtarza się często, ale aktorskiej kreacji jakoś nie pogłębia.
Szkoda niewykorzystanego potencjału. Fabuła filmu obejmuje dobrych kilkanaście lat - od roku 1960 do 1977, plus retrospekcje. Są odpowiednie stroje, samochody i fryzury (posiadaczem najbardziej paskudnej jest bez wątpienia sam Danny). Braku jednak klimatu, refleksji, nastroju. Być może to wina reżysera, który poprzednio zrobił tylko jeden marny horror i jeden film sensacyjny, ale miałem wrażenie, że aktorzy nie bardzo wiedzą, co i jak mają grać. Włoscy mafiosi - przerysowani, stereotypowi - wypadają niemal komediowo. Na ich tle ponury, złowrogi Irlandczyk jest jak postać z innej bajki.
Relacje między bohaterami są bardzo słabo zarysowane, a przecież mówimy o przyjaciołach, którzy od nadstawiają za siebie karku. Porażką jest tu Val Kilmer - bardzo gruby i niewyraźny. Taka klucha. I ten gość grał w "The Doors" Stone'a? Lubię filmy gangsterskie, także biograficzne. Rekomenduję, poza wymienionymi wcześniej, "American Gangster" Ridleya Scotta oraz "Wrogów publicznych" Michaela Manna. Te filmy to gatunkowe mistrzostwo. Chyba ich nie widzieli ci wszyscy, którzy oceniają "Kill the Irishman" na 9/10.