Już parę osób w poprzednich wątkach zauważyło, że debiutancki film Evansa w reżyserskiej roli, próbuje powtórzyć sukces "Before Sunrise". Jest to jednak trudne, bo film pod każdym kątem wypada gorzej, w porównaniu z tym starszym o dekadę dziełem.
Przede wszystkim, wydaje mi się, że brakuje tutaj takiej naturalności, w grze aktorów. Nie widziałem między nimi podobnej chemii, co w duecie Hawke-Delpy, a na pewno jest to istotne w filmach, gdzie stosunkowo "niewiele" się dzieje, a główną rolę przejmują dialogi.
Ale to taka dygresja... Wbrew pozorom, ""Before..." ogląda się całkiem nieźle. Poprawne kino, które ani się jakoś specjalnie wybija, ale też nie obniża poziomu. Parę scen wyjątkowo fajnych, w głowie został też soundtrack. Można po seansie trochę zwolnić tempo, podumać chwilkę czy nie mamy podobnych problemów co bohaterowie (a pewnie mamy, w końcu ile razy czuliśmy się na rozstaju dróg, nie wiedząc jaką decyzje podjąć, wiecznie rozpamiętywaliśmy jakieś zdarzenie?).
Dlatego też takie 6/10, może i nawet siódemka.
Evans faktycznie troszkę sztuczny, ale Alice Eve daje radę. Myślę, że ogląda się ją tak dobrze jak Julie Dephy, chociaż Brook i Celine to dwie zupełnie różne bohaterki. Celine jest bardziej dynamiczna, ma inne poczucie humoru... Brook wydaje się spokojniejsza, bardziej... sama nie wiem refleksyjna, romantyczna? Celine też jest romantyczna, ale stara się to ukrywać. Podsumowując, uważam że obie aktorki i ich postacie są równie ciekawe.