Jak często dzieje się w wypadku trylogii - część druga, niezależnie od jakości, nie nadaje się do samodzielnego oglądania. Po perypetiach, związanych z wejściem na drogę miecza (I ogniwo cyklu), Musashi zdobywa doświadczenie w kolejnych, bezkompromisowych pojedynkach. Pierwsza część trylogii odznaczała się zaskakującym, miejscmi porywającym scenariuszem. Tu jest zwyczajniej: kontynuacje starych wontków, wprowadzenie nowych... Całość nie tyle razi, co raczej bawi pewnymi naiwnościami.
Film porównałbym do skądinąd świetnego "Spartakusa" z 1960: wielka, epicka opowieść w realiach historycznych, bogata oprawa, świetny aktor w dynamicznej roli tytuowej - a jednak film ogląda się raczej jako dokument czasów, w których powstał, a nie żywą opowieść. Szkoda!
Po bardziej samodzielnej cz. I - godny polecenia. Osobno - raczej nie.
Co do braku samodzielności - zgadzam się. Uważam jednak, że film jest lepszy od części I. Lepszy klimat, więcej nieco japońskiej kultury (dom gejsz, szkoła walki), do tego pasjonujący finał w Ichijoji. No i oczywiście Mifune - bardziej podoba mi się jako samuraj niż nieokrzesany chłop. Brakuje mi tylko jego zarostu...
Nie wiem co cię tak zachwyciło w scenariuszu części I, IMO porywała tam tylko słynna scena wiszenia na drzewie. Brakowało mi w niej tego, co tygrysy lubia najbardziej, czyli pojedynków. Może jestem zbyt konserwatywny, ale moim zdaniem w filmie jidai-geki walki po prostu powinny być. Choćby jedna czy dwie, jak np. w rewelacyjnym "Tasogare Seibei" - chyba najlepszym filmie tego gatunku w ostatnich latach.
Pozdrawiam