Konstrukcja świata całkiem wciągająca. Upadła Ameryka, której część jest podzielona na tereny różnych gangów. Nie trudno napisać, że są one mocno przerysowane. Każdy z nich posiada jakąś identyfikację, czy to głowy zwierząt, czy białe prześcieradła, czy jeszcze inne kierują się jakąś filozofią, jak np. gang złożony wyłącznie z kobiet. Pomiędzy tym grupki ludzi, którzy albo zbzikowali zupełnie, albo próbują normalnie przeżyć. Widać w tym znajomość klimatów postapokaliptycznych i umiejętność budowania dobrego pastiszu. Niestety, jeszcze poza muzyką, to większych plusów nie widać.
Fabuła momentami gubi sama siebie, a główni bohaterowie są niesamowicie źle poprowadzeni. Mężczyzna i jego ciężko chora na depresję prawie była żona postanawiają przejechać ponad 160 mil przez śmiertelnie groźne tereny USA, żeby sprawdzić co u rodziców kobiety. Ogólnie wyglądają jak ostatni obrońcy godności klasy średniej, którzy zawsze mają szczęście z jakiegoś nieznanego powodu. W efekcie całość otrzymuje wielki powiew nudy. A finałowa sekwencje jest tej żenady chyba najdobitniejszym zakończeniem.
Jakby zamienić głównych bohaterów na bardziej odpowiednich, zamiast parki z melodramatu, to byłby film nawet na porządne 6.