Na niespełna trzy lata po premierze "Dying Light 2", Techland powraca z nową odsłoną swojej zombie-parkourowej serii. “Dying Light: The Beast” to nie DLC, nie pełnoprawna kontynuacja, ale samodzielna gra — spin-off, który od początku celuje głównie w fanów marki. I choć technicznie to nowa gra, moje pierwsze wrażenie to jedno słowo: bezpieczna. Powrót Kyle’a Crane’a
Największą zmianą, jaką oferuje "
The Beast", jest bez wątpienia nowa lokalizacja. Zamiast miejskich dachów i betonowych dżungli znanych z poprzednich części, trafiamy do Castor Woods – inspirowanego alpejskim rezerwatem przyrody. Gęste lasy, górskie jeziora, wioski turystyczne i wieże widokowe zastępują znane z serii miejskie klimaty. Choć wysokich budynków brakuje, level design pozostaje zaskakująco “parkourowy”. Biegając po dachach górskiej wioski, skacząc po altankach czy przedzierając się przez ośrodki wypoczynkowe, nadal czujemy ducha "
Dying Light".
Zmiana otoczenia wypada na plus – Castor Woods jest piękne, malownicze i zaprasza do eksploracji. W wersji demonstracyjnej widziałem jedynie fragment mapy, ale już zapowiedzi wskazują na spore zróżnicowanie: przemysłowe dzielnice, szpital psychiatryczny, opuszczone ośrodki wypoczynkowe. Widać, że świat gry jest zbudowany z pomysłem.
Fabuła? Kliszowy motyw zemsty
Głównym bohaterem ponownie zostaje Kyle Crane, którego fani serii znają z pierwszej części. W "
Dying Light: The Beast" powraca jako postać zmieniona — dosłownie. Poddany eksperymentom szalonego naukowca, Kyle stał się hybrydą człowieka i zombie. Teraz rusza w podróż pełną zemsty, by dopaść tego, kto zrobił z niego bestię.
Sama opowieść, przynajmniej na początku, nie zaskakuje. Jest bezpośrednia i oparta na klasycznym motywie vendetty. Działa jako napęd dla rozgrywki, ale trudno mówić o jakimkolwiek fabularnym trzęsieniu ziemi, zwłaszcza po spędzeniu z grą niespełna trzech godzin.
Tryb Bestii – marketingowy chwyt czy coś więcej?
Nowością w rozgrywce jest tzw. Beast Mode. Gdy zapełnimy specjalny pasek podczas walki, możemy na chwilę aktywować formę bestii – zwiększa się siła, szybkość, odporność. W teorii brzmi jak gamechanger, w praktyce to bardziej efektowny “power-up” niż faktyczna rewolucja. Tryb działa krótko i najlepiej sprawdza się w zatłoczonych starciach lub podczas walki z minibossami.
Niestety, jego użycie sprowadza się do prostego schematu: walcz, naładuj pasek, włącz bestię, powal ile się da. Obecnie brakuje tu głębi czy mechaniki, która zmuszałaby do kombinowania. Może zmieni to rozwój postaci i drzewko umiejętności, ale po kilku godzinach gry nie widać jeszcze takiego potencjału.
Technicznie – ogromny krok do przodu
Dying Light: The Beast działa na ulepszonym silniku Techlandu i to widać. Gra jest przepiękna. Otoczenie, gra świateł, efekty pogodowe – wszystko prezentuje się imponująco. Zwłaszcza górska wioska i otaczające ją lasy zachwycają detalami. Ruch postaci, animacje parkouru, płynność rozgrywki – to nadal solidne fundamenty, na których opiera się cała seria.
Niestety, pod spodem kryje się stary kod. Walka, system craftingu czy mechanika nocy są niemal niezmienione względem "Dying Light 2". Dla fanów serii to nie będzie wada, ale trudno nie odnieść wrażenia, że Techland gra tutaj wyjątkowo zachowawczo.
Cena i target
Na dziś największym znakiem zapytania pozostaje cena gry. Za “pełnoprawny spin-off” wydawca żąda 230 zł. W porównaniu do tego, co oferuje "The Beast" – a przynajmniej co pokazano w pierwszych czterech godzinach – wydaje się to ceną wysoką. Spodziewałem się raczej poziomu 169 lub 199 zł, co lepiej oddawałoby wartość dodatku, który urósł do miana gry.
Zobacz zwiastun "Dying Light: The Beast"
"
Dying Light: The Beast" to gra, która nie zaskakuje, ale też nie rozczarowuje. Czuć, że to bezpieczna produkcja stworzona z myślą o tych, którzy pokochali parkourowy chaos i zombie-rozwałkę. Nowe środowisko dodaje świeżości, tryb Bestii to ciekawy, choć niedopracowany eksperyment, a warstwa wizualna pokazuje techniczny progres zespołu z Wrocławia. Jednak to nadal bardzo zachowawcza propozycja – dla fanów serii i tylko dla nich.