Premiera książki "Black mirror. Czy to już się dzieje?"

https://www.filmweb.pl/news/Premiera+ksi%C4%85%C5%BCki+%22Black+mirror.+Czy+to+ju%C5%BC+si%C4%99+dzieje+%22-135140
Kiedy Netflix zaprezentował doskonały serial "Black Mirror", wszyscy oniemieli. Fascynacja widzów mieszała się z prawdziwym strachem.


Autor, Fabio Chiusi, jest włoskim dziennikarzem, badaczem kultury i polityki ery cyfrowej, ekonomistą i filozofem nauki. Koordynował program PuntoZero analizujący wpływ innowacji na proces tworzenia polityki.

W książce omawia wszystkie odcinki i sezony serialu, kompleksowo i wyczerpująco przedstawiając powiązania między wątkami filmowymi a światem, w którym żyjemy lub żyć będziemy. Okazuje się, że nowe technologie i ich powszechność nie tylko zwiększają komfort i poprawiają jakość naszego życia, ale też zmieniają społeczeństwo, i to w wielu wymiarach: psychologicznym, politycznym, a także moralnym. Black Mirror przestaje być jedynie fikcją – w coraz większym stopniu okazuje się rzeczywistością.

Mamy dla Was fragment książki "Black mirror. Czy to już się dzieje?", która swoją premierę miała 16 października.


I
COMPUTER LOVE


Frank jest wyraźnie zdenerwowany i zakłopotany. Nie znajduje ukojenia w przygaszonych światłach lokalu – w końcu to pierwsza randka, a jej wciąż tu nie ma. A przynajmniej wydaje mu się, że jeszcze nie dotarła na miejsce. Frank nie wie nawet, kim jest ta "ona". To nie on ją wybrał, nie on się z nią skontaktował, to nie on ją podrywał. Została mu przydzielona przez algorytm. Przez "System".

Czeka, niespokojny i zniecierpliwiony. Kto wie, czy jest blondynką, czy brunetką, czy woli piwo, czy wino, muzykę rockową czy techno, czy wieczorem, żeby się zrelaksować, czyta książki, czy ogląda seriale.

Również i ona, Amy, nie ma bladego pojęcia, kim będzie jej towarzysz – kompan na jedną noc lub na wiele nocy. Kiedy przechodzi przez próg restauracji, postanawia zapytać o to "Coacha", urządzenie, które wybrało tych dwoje i zmusiło do spotkania, posługując się kompletnie nieznanym im wzorem. Z urządzenia rozlega się obojętny głos, przywykły do wydawania poleceń i instruowania.

– Oto i on – oznajmia.

Kiedy zasiadają przy stole, oboje są zawstydzeni. Również dla niej to pierwszy raz. Wkrótce jednak okazuje się, że wzajemne towarzystwo nie jest znowu takie nieprzyjemne. Dania same pojawiają się na stole, dobrane przez System na podstawie indywidualnych gustów bohaterów. System wyznaczył im dwanaście godzin, które mogą spędzić razem – po raz kolejny zadecydował algorytm, posiłkując się swoimi tajemniczymi obliczeniami.

Piją, jedzą, śmieją się. Samojezdne auto zabiera ich do spersonalizowanego gniazdka miłości. Tam mogą robić to, na co przyjdzie im ochota. Wszystko dozwolone: seks, pogaduchy, miłość i nienawiść. Nie zmienia się nic – czas upływa, a kiedy w klepsydrze przesypuje się ostatnie ziarenko piasku, muszą się pożegnać, być może na zawsze.
Nocą wyciągają się na łóżku. Amy zastanawia się na głos:

– W czasach przed Systemem to musiało być jakieś szaleństwo. O każdy aspekt związku trzeba było zadbać osobiście. Trzeba było decydować, z kim chce się być.
– Klęska urodzaju – odpowiada Frank, przytakując. – Tyle opcji, że nie wiesz, kogo wybrać.
– Dokładnie, a kiedy okazywało się, że jest do dupy, trzeba było samemu z nim zerwać.
– I w dodatku wymyślić, jak to zrobić.
– Jakiś koszmar – mówi Amy.
– Teraz, kiedy wszystko zostało zaplanowane – podsumowują jednogłośnie – jest znacznie łatwiej.

Uśmiechają się. I nieco onieśmieleni, chwytają się za ręce.

W 2014 roku założyciel portalu randkowego OkCupid, Chris Rudder, przyznaje, że oszukał kilku subskrybentów. Jego strona posługuje się systemem takim jak ten, który połączył Franka i Amy w Czarnym lustrze, z odpowiednim algorytmem odpowiedzialnym za zainicjowanie nowej relacji. Algorytm musi nauczyć się twojej osobowości, rozpoznać jej cechy i następnie przekształcić te informacje w procenty zgodności pomiędzy tobą a potencjalnym partnerem. Rudder w poście, który został już usunięty, przyznał, że celowo pokazał niektórym użytkownikom poszukującym swojej drugiej połówki stopień kompatybilności odwrotny do tego, który wyliczył algorytm, niczym miłosny Kupidyn z OkCupida. Osobom, które wedle wyliczeń powinny mieć 30% szansy na wzajemną sympatię, przedstawiono wyniki opiewające na kompatybilność na poziomie 90% – i odwrotnie.

W swoim autorskim eksperymencie Rudder postanowił sprawdzić, czy odczyt zachęcających lub zniechęcających danych z internetowego profilu kandydata może wpłynąć na zachowanie potencjalnej pary. Odpowiedź na to pytanie okazuje się twierdząca: wysoki poziom zgodności sprawia, że ten, kto się o nim dowiaduje, zachowuje się tak, jakby zgodność charakterów istniała rzeczywiście. "Sugestia wzajemnej sympatii – pisze – inicjuje wzajemną sympatię. Kiedy powiemy dwóm osobom, że będą dobrym matchem", czyli dobrą parą, "będą się zachowywali tak, jakby w zasadzie już nim byli. Choćby teoretycznie zupełnie do siebie nie pasowali".
Dowodzi temu fakt, że prawdopodobieństwo wymiany na prywatnym czacie przynajmniej czterech wiadomości – co stanowi przyjęty przez stronę próg dla próby zainicjowania poważniejszej znajomości – statystycznie się podwaja.

Eksperyment portalu OkCupid sprawił, że na świecie rozgorzała dyskusja. Doszło do niego w historycznym momencie, kiedy stało się już jasne, że Facebook, na przykład, celowo manipulował tonem postów pojawiających się na tablicach tysięcy użytkowników, wzbudzając w niektórych bardziej pozytywne, w innych zaś bardziej negatywne emocje. Zaczęliśmy dostrzegać wtedy to, co dla Ruddera nie było błędem czy wadą, a zwykłą cechą systemu: "Jeśli korzystasz z Internetu, jesteś obiektem setek eksperymentów przeprowadzanych w każdej chwili, na każdej odwiedzanej przez ciebie stronie".

To prawda. Nie zawsze musi być to powodem do niepokoju, jak w sytuacji gdy największy portal mediów społecznościowych na świecie usiłuje wpłynąć na stan emocjonalny swoich użytkowników, i to w dodatku bez ich wiedzy. Wiele tego typu eksperymentów to raczej nieszkodliwe zabiegi służące ulepszeniu pozycjonowania danej witryny, nie zaś sondowaniu i manipulowaniu umysłami ludzi.

Osobiście nie potrafię przestać myśleć o wszystkich Frankach i Amy tego świata, o ich zakłopotaniu, o spotkaniach zaaranżowanych dzięki wysokiej punktacji otrzymanej w nie wiadomo jaki sposób na stronie internetowej czy w aplikacji randkowej. O daniach zamówionych na podstawie jednowierszowej odpowiedzi na pytanie w kwestionariuszu osobowym: no, lubię milkshake'i i uwielbiam pizzę. I oto na naszym stole pojawia się milkshake i pizza, żeby przypadkiem nie zaliczyć wtopy, nie pomylić się na samym początku.

 Myślę o tym, co musieli czuć oszukani użytkownicy portalu OkCupid, gdy po zakończeniu eksperymentu czytali maila informującego, że zostali wykorzystani jak króliki doświadczalne w laboratorium internetowej miłości. Być może czuli to samo, co Frank i Amy w odcinku Hang The DJ, kiedy Coach – Trenerka – oznajmia im, że oto mają przed sobą dwanaście godzin, które muszą spędzić razem. To samo uczucie pustki, miałkości, zbagatelizowania i odarcia nawet z własnych uczuć. Powierzenia tego, co stanowi naszą najbardziej intymną strefę – miłości, erotycznego napięcia, fascynującego i niezrozumiałego królestwa naszych zmysłów – głupim maszynom, skonstruowanym i kierowanym przez bezlitosnych i pozbawionych skrupułów zwierzchników.

Niezależnie od tego, jaki efekt odniosły spotkania będące następstwem celowo przekręconych liczb – czy przekształciły się w szczęśliwe i stabilne związki, czy raczej zakończyły na kolacji, z której ratuj się kto może, z całą pewnością wiele mówią o czasach, w których przyszło nam żyć. Są dowodem zaufania, jakim obdarzamy dane, niczym talizman szczęścia, chociaż nigdy na własne oczy nie widzieliśmy jego magicznych mocy. Są dowodem na nasze pragnienie prostoty rzeczy, również w miłości. Sami, tak jak Frank i Amy, marzymy o tym, żeby chwycić się za ręce z przekonaniem, że to los chciał, by te dwie dłonie splotły się ze sobą.

"W aplikacji wszyscy ci mówią, że nienawidzą aplikacji – pisze poeta Danez Smith w tomiku Don't Call Us Dead – ale nikt nie przestaje jej używać".

Trudno przeciwstawić się algorytmowi, chociaż pod skórą czujemy, że nasze posłuszeństwo na niewiele się przydaje. Zwłaszcza że w rzeczywistości – w przeciwieństwie do serialowej fikcji – nie istnieje wystarczająco zaawansowana sztuczna inteligencja, która po całej serii próbnych partnerów byłaby w stanie popchnąć nas w ramiona ultimate compatible other, idealnej drugiej połówki, najlepszej i danej na zawsze.

Jako ludzie, posługujący się ludzką logiką, podejrzewamy lub chcemy podejrzewać, że taki wynalazek nigdy się nie pojawi.

I dlatego też niezmiennie krępuje nas głęboki dylemat moralny, kiedy fabuła Hang The DJ odsłania przed nam swoje sedno: Frank i Amy, którzy towarzyszyli nam przez cały odcinek, których miłości gorąco kibicowaliśmy, nie są niczym innym, jak wirtualnymi replikami prawdziwego Franka i prawdziwej Amy. Ten dziwny świat, w którym wydarzenia toczą się zgodnie z algorytmem miłości albo nie mają racji bytu, nie jest niczym innym, jak tylko jedną z tysiąca symulacji tego, jak może rozwinąć się ich wspólna historia.

Przede wszystkim, trzymając kciuki za to, żeby algorytm nieprzewidujący dla nich wspólnej przyszłości się mylił, w rzeczywistości mamy nadzieję na to, żeby miał rację. Bo przecież, jak okazuje się na koniec odcinka, w 998 symulacjach na 1000 możliwych wirtualni Frank i Amy zdołali razem uciec z systemu, a ludzka empatia wzbierająca w nas wraz z rozwojem opowieści sprawia, że chcemy tylko, żeby okazało się, że naprawdę się kochają, również w rzeczywistości. Zaraz, a czy przypadkiem nie trzymaliśmy kciuków za miłość, której nie można sprowadzić do czysto mechanicznego wymiaru matematycznego algorytmu? Nie przeklinaliśmy wszystkiego tego, co stawało im na przeszkodzie przez ten surowy, totalitarny system zakochiwania się za pośrednictwem Trenerki?

Wobec tego dlaczego pragniemy, żeby Frank i Amy się kochali? Czy istota ich miłości nie była całkowicie odwrotna, czy nie była dążeniem do tego, by zbuntować się przeciwko algorytmowi, który chciał ich rozdzielić? Dlaczego zatem chcemy utożsamiać się z innym Systemem, nakazującym im być razem?

To poważny moralny dylemat sięgający daleko ponad proste rozróżnienie pomiędzy prawdziwą miłością a miłością wirtualną, pomiędzy ludzką wolną wolą a poleceniami algorytmu. Dzięki niemu możemy spojrzeć na eksperyment przeprowadzony przez portal OkCupid w innym świetle. Dlaczego za coś tak dogłębnie niewłaściwego uznajemy fakt, że Frank i Amy, jak każda para oszukana przez Ruddera, zostają zdradzeni przez algorytm, skoro wiemy, że jego wytyczne na nic się zdają?

A ponadto, dlaczego czujemy się bardziej zdradzeni przez tych, którzy zdradzają algorytm, tak jak Rudder, niż przez sam algorytm i jego nieudolność?

Ponieważ, mimo iż doskonale zdajemy sobie sprawę, że matematyczne wyliczenia stworzone po to, by łączyć ludzi w pary, w rzeczywistości nie działają, od ponad pół wieku udajemy, że tego nie zauważamy.

Jesienią 1959 roku jednym z cieszących się największą popularnością kursów dla studentów matematyki i inżynierii elektronicznej na Uniwersytecie Standforda jest Math 139 prowadzony przez profesora Jacka Harriota. Zajmuje się w szczególności tajnikami Theory and Operation of Computing Machines, czyli teorią użytkowania komputerów stworzonych w celu automatycznych analiz dużych liczb danych. Studenci pchają się drzwiami i oknami, nie mogą oprzeć się ciekawości nowego języka programowania, Fortrana, udostępnionego wydziałowi zaledwie dwa lata wcześniej. Nic nie powstrzyma ich przed dorwaniem się do IBM 650, jednego z pierwszych modeli komputerów i absolutnego prototypu w zakresie użytku komercyjnego i biznesowego, jak obwieszcza strona Historii Komputeryzacji Uniwersytetu Columbia. To 1,3tonowy gigant, wynajmowany za ówczesną równowartość 3200 dolarów miesięcznie.

Semestr dobiega końca, a razem z nim zbliżają się nie tylko imprezy na zakończenie roku akademickiego – coraz bliższy jest również termin oddania projektów na zaliczenie kursu. Dwóch studentów, Philip A. Fialer i James Harvey, wpadają na pomysł, który może połączyć przyjemne z pożytecznym. Zamierzają zorganizować imprezę, choć, rzecz jasna, planują również złożyć projekt. "A jeśli nasz projekt mógłby okazać się pomocny w jak najlepszym zorganizowaniu imprezy?" – zastanawiają się.
Dwójka naszych bohaterów doskonale zdaje sobie sprawę, na jakich zasadach funkcjonują studenckie zabawy trzęsące w posadach akademikami w Stanford i okolicach. W tamtych czasach uniwersytecki kampus nie jest w stanie pomieścić wszystkich studentów, jak wspomina C. Stewart Gillmor w publikacji akademickiej z 2007 roku. Niektórzy z nich nie mają wyjścia i muszą ulokować się w wynajętych stancjach na wzgórzach za uczelnią, takich jak bursa w Los Trancos Woods, wybudowana w latach dwudziestych i przeznaczona początkowo dla mieszkańców San Francisco spragnionych latem odpoczynku od miejskiego zgiełku. To właśnie tam, w zaadaptowanych domach studenckich, odbywają się czasem potańcówki zorganizowane przez uniwersyteckie radio, KZSU. Pośród tych leśnych ścieżek, o północy, rozlega się dźwięk siedemdziesięciopięcioosobowej orkiestry grającej na instrumentach dętych i perkusji.

Warto dodać, że częstymi gośćmi takich potańcówek są studentki pielęgniarstwa z pobliskiego szpitala psychiatrycznego dla weteranów w Menlo Park, miejsca, w którym dziś wznosi się siedziba Facebooka.

Inżynierowie i matematycy z Uniwersytetu w Stanford, rzecz jasna, planują je poderwać. Niestety, muszą jednocześnie pamiętać o projekcie, który należy oddać na zakończenie semestru. Pomysł spada na Fialera i Harveya jak grom z jasnego nieba – a może by tak stworzyć działający na IBMie 650 program przypisujący konkretną studentkę odpowiedniemu studentowi?

Tak naprawdę wystarczyłoby, główkują gorączkowo, zorganizować próbę pięćdziesięciu zaproszonych chłopaków i pięćdziesięciu zaproszonych dziewcząt, polecić im wypełnić kwestionariusz osobowy, na podstawie odpowiedzi wyliczyć "stopień rozbieżności" dla każdej możliwej damskomęskiej pary i połączyć dwie osoby z najniższym wynikiem.
W kwestionariuszu pojawiło się trzydzieści pytań do chłopców i dziewcząt w grupie wiekowej 1822 lata. Formularz poruszał każdy możliwy temat – pytał o wiek, wzrost, wagę, wiarę, hobby, cechy osobowości, nawyki, a nawet o liczbę planowanego potomstwa. Wypytywał o opcję polityczną, wspieranie komunistów, demokratów czy republikanów. O to, czy kandydaci piją, czy palą, czy są w stanie znieść pijącego lub palącego partnera – okazało się, że piją praktycznie wszyscy ankietowani, a połowa z nich pali.
W ten sposób powstał pierwszy algorytm randkowy. Razem z nim narodziła się koncepcja zakładająca, że jakość matchmakingu, czyli doboru odpowiedniego partnera, jest wprost proporcjonalna do tego, ile mają ze sobą wspólnego dwie połówki pary. Tego, jak bardzo jedna osoba przypomina drugą.

To logika leżąca dziś u podstaw software'u obiecującego nam księcia na białym koniu, który pojawi się w naszym życiu dzięki jednemu przesunięciu na Tinderze czy jednemu kliknięciu na portalu eHarmony. To zasada, która pomimo swojej popularności nie znajduje żadnego odzwierciedlenia naukowego.

Gillmor pisze: "Socjopsychologiczne profile kandydatów przygotowane zostały przez studentów, którzy nie zastosowali, i tu posłużę się eufemizmem, najbardziej wyrafinowanych socjologicznych narzędzi badawczych". Co gorsze: "Nie opierając się na żadnym naukowym źródle, twórcy algorytmu zwyczajnie postanowili zeswatać ze sobą pary o najbardziej podobnych odpowiedziach, otwarcie ignorując stare powiedzenie, zgodnie z którym to przeciwieństwa się przyciągają".

Niepomni ograniczeń swojego projektu, Fialer i Harvey nadają mu nazwę Happy Families Planning Service – czyli usługa planowania szczęśliwych rodzin. Algorytm zostaje zapisany na kartach perforowanych i złożony u profesora Harriota. Kiedy ten ostatni wprowadza go do komputera, to mimo że program udaje się odpalić na dysku, algorytm nie działa.

W takiej formie projekt okazuje się klapą.

A jednak nasza dwójka nie zamierza się poddać. Tej samej nocy, w Los Trancos Wood, autorzy algorytmu łamią sobie głowy nad tym, ile potrzebują czasu, żeby uruchomić program – dochodzą do wniosku, że wykonanie wszystkich potrzebnych obliczeń zajmie im jakieś pięćsześć godzin. Problem tkwi w tym, że oficjalnie przypada im tylko dziesięć minut dostępu do komputera. Trzeba zaryzykować. Przydatny okazuje się podręczny zestaw narzędzi do "awaryjnego otwierania drzwi" znajdujący się w posiadaniu radiowców ze stacji KZSU. Kiedy gasną światła, nasi bohaterowie zakradają się do uniwersyteckiej sali komputerowej, włączając obieg wewnętrzny i klimatyzację. Nawet przekąski z automatu tamtej nocy wypadają dzięki jednemu przyciskowi guzika w maszynie, gratis.

Po kilku bezowocnych próbach studenci odkrywają błąd w programie, poprawiają go, po czym czekają cierpliwie na wyniki. Choć praca zajęła dziewięć godzin, znacznie przewyższając założenia, Fialerowi i Harveyowi udaje się wręczyć profesorowi Harriotowi wartości obliczone na próbie pięciu par i celująco zaliczyć przedmiot. A do tego – zatrzymać dla siebie dane odnoszące się do pozostałych czterdziestu pięciu oraz wykorzystać je na imprezie zaplanowanej na koniec jesiennego trymestru.
Nie wszyscy postanawiają się na nią wybrać. Jedna dziewczyna znajduje sobie chłopaka niedługo wcześniej, jeden chłopak woli jechać na narty. A jednak inni, zachęceni wizją piwa domowej produkcji i zespołu z radia KZSU z muzykami grającymi na banjo, puzonie, gitarach i klarnetach, stawiają się punktualnie. Pojawiają się pary zeswatane ze sobą przez algorytm. Niektórzy mają naprawdę niskie wskaźniki różnic, kto wie, jak potoczą się ich losy. Inni natomiast, ci z nieco wyższymi wynikami, muszą się koszmarnie męczyć w swoim towarzystwie.

W tym miejscu opowieść Gillmora, dzięki której możemy odtworzyć bieg wydarzeń sprzed lat, staje się czysto autobiograficzna. On sam, nasz narrator, bierze udział w eksperymencie. Zresztą algorytm zarezerwował dla niego coś specjalnego, przynajmniej teoretycznie. Otóż z obliczeń wynika, że jego partnerką będzie osiemnastolatka o szkockim nazwisku, rudych włosach i buzi upstrzonej piegami. W skali matematycznego podobieństwa są czwartą najlepiej dobraną parą wśród zgromadzonych.

Oboje lubią czytać, chodzić na koncerty i jeździć pod namiot. Oboje nie znoszą formalnych bankietów i wywodzą się z prezbiteriańskich rodzin. Ona uważa się za przeciętnie atrakcyjną – ani "namiętną", ani "oziębłą". On natomiast, pozbawiony poczucia własnej wartości, definiuje się jako "bardzo namiętny". A jednak wstępne założenia zdają się pomyślne – ta dwójka w myśl algorytmu jest naprawdę obiecującym duetem.

Niemniej na pierwsze problemy nie trzeba długo czekać. Gillmor przyjeżdża pod dom przydzielonej mu partnerki sportowym samochodem, który nie wzbudza aprobaty towarzyszki jego wieczoru. Wręcz przeciwnie. Panna McD., jak wspomina ją w swojej opowieści, niemal natychmiast zaczyna narzekać na przesadną prędkość jazdy. Kiedy docierają na miejsce, przeszkadza jej głośność grającego zespołu, niepokoi ją dziwny dom zagubiony w lesie, w którym odbywa się impreza, przeszkadzają zaproszeni goście. Co więcej, nawet domowo warzone piwo nie przypada jej do gustu. O dziesiątej wieczorem Gillmor przystaje na jej propozycję i odwozi dziewczynę do akademika, uprzednio dostając ponownie po uszach za chojrakowanie za kierownicą.

"Tamtego wieczoru nie wróciłem już na imprezę – wyznaje Gillmor – i dlatego też nie mogę się wypowiedzieć na temat całościowego powodzenia skomputeryzowanego eksperymentu datingowego". Z trzydziestu par, które zostały ze sobą zeswatane tej pamiętnej nocy, z tego co wie, jak pisze, jedna wzięła ślub. Pozostałe znajomości najprawdopodobniej umarły szybką śmiercią, o ile w ogóle przerodziły się w związki.

Harvey nie ma najmniejszego zamiaru ustąpić. Ponieważ Math 139 otrzymał tak doskonałą ocenę, chłopak dostaje propozycję zapisania się na kolejny kurs, tym razem na temat małżeństwa i rodziny. Prowadzący dostrzega rewolucyjność jego projektu i chce się przekonać, czy można go jeszcze udoskonalić.

Gillmor znów daje się przekonać do udziału. Algorytm, nieco mniej wielkodusznie, umieszcza go na szóstym miejscu wśród najlepiej dobranych par. Jako partnerkę tym razem wybiera mu pracownicę Stanford and Pistol Club. Znajomość urywa się jeszcze tego samego wieczoru.

Czy Gillmora prześladował pech, czy też może jego los dzieli większość osób, które próbują znaleźć drugą połówkę za pomocą matematycznych obliczeń? A może, jak powtarzają za każdym razem, gdy brakuje im lepszej odpowiedzi, bohaterowie odcinka Hang The DJ: "wszystko dzieje się z jakiegoś powodu"? Czy istnieje przyczyna każdego niepowodzenia w związku, powód, dla którego delikatny pączek zakochania czy namiętności więdnie, nim zdąży rozkwitnąć? I przede wszystkim, czy za każdym razem możemy opisać to matematycznym algorytmem?

Mija pół wieku od perypetii matematyków ze Stanford, jednak odpowiedź na nasze pytania jest wciąż jednakowa: nie. Wyliczona ze wzoru punktacja nie wystarczy, żeby stworzyć stały związek. "Miłość pragnie tajemnicy i nocy" – pisał Ugo Fasolo. Nie istnieje żaden kod zdolny zapoczątkować mechanicznie to, czego utrata każe kreślić poetom, takim jak Milo De Angelis w swojej przejmującej Kompozycji pożegnalnej, następujące słowa: "w tobie zbierają się wszystkie śmierci, wszystkie / potłuczone szyby, wysuszone strony, nierównowagi / myśli".

Mimo to obietnica miłości na zawołanie kusi, kusi jak diabli. Jest w nas pragnienie łudzenia się, że mogłaby się spełnić. I pewnie w niektórych przypadkach się spełnia. Jest w nas też przekonanie, że przecież nie mamy nic do stracenia, zwłaszcza kiedy jesteśmy samotni i pogrążeni w rozpaczy. A strony randkowe w Internecie tylko się mnożą.

Internetowy rynek randkowy na tę chwilę wart jest 1,383 miliarda dolarów, a przewiduje się, że w roku 2022 będzie obejmował prawie 400 milionów użytkowników na całym świecie. Taka grupa może się wydawać liczna, ale jeśli weźmiemy pod uwagę zapowiedź Facebooka, który w maju 2018 roku wyraził chęć wprowadzenia tego rodzaju usług do swojego serwisu, ich strefa zasięgu rozszerzy się do ponad 2 miliardów użytkowników mediów społecznościowych.

Niedługo szacunkowe dane dotyczące znajomości zawieranych przez Internet mogą wyglądać bardziej optymistycznie. Już dziś, jak powiedział Mark Zuckerberg na konferencji F8 w 2018 roku, jedno małżeństwo na trzy rodzi się online.

Wszystkich zasług nie można jednak przypisywać algorytmom. Nawet jeśli sieci społecznościowe namnażają możliwości nawiązania kontaktu z potencjalnym partnerem, wkładając nam w ręce niezliczone sposoby, żeby się poznać i żeby się sobie nawzajem spodobać, to i tak lwia część powodzenia zainicjowanych w ten sposób relacji bierze się z ludzkiej wrażliwości, a nie z komputerowych sugestii czy punktacji wyliczonej przez maszynę. Tajemnica meaningful relationships, czyli poważnych związków, terminu, który obecnie jest na tapecie naukowców z Doliny Krzemowej, pozostaje wciąż tajemnicą, niewytłumaczalną alchemią, z której rodzi się fizyczny pociąg i miłość, i najprawdopodobniej nie przestanie być obiektem poezji i opowieści, tak jak dzieje się od tysięcy lat.

A mimo to dość iluzoryczna wizja zautomatyzowanego dobierania się w pary rodem z Czarnego lustra jest traktowana śmiertelnie poważnie. Przede wszystkim należy zrozumieć kierującą nią logikę – koncepcję zakładającą, że aby się sobie spodobać, trzeba być do siebie podobnym, a podobieństwo jest wprost proporcjonalne do wzajemnej sympatii.

W "naukowym" podejściu do internetowego randkowania nigdy nie znalazło się miejsce na podanie w wątpliwość tego dogmatu. Wręcz przeciwnie – na przestrzeni lat takie myślenie przybrało tylko na sile, przekładając się na coraz bardziej udoskonalone algorytmy, zdolne precyzyjnie obliczyć podobieństwo, zmielić coraz większe i większe liczby danych i dostarczyć nam coraz bardziej ukierunkowane i dokładne propozycje, by zaspokoić potrzeby odpowiadające temu, kim już jesteśmy i czego już pragniemy. Bóstwa w rodzaju Matcha, eHarmony, OkCupida, Tindera i im podobnych nie dopuszczają do siebie platońskich teologii negatywnych: algorytm zdolny połączyć nas w pary to czysta materia, w której nie ma miejsca na żadne boskie tajemnice. Korelacje, dane, preferencje wskazane przez nas w utworzonym profilu oraz przez wielogodzinne wymiany wiadomości to niekończąca się mrówcza praca, dzięki której zdołaliśmy wyszkolić sztuczne inteligencje do takiego stopnia, że w przyszłości będą potrafiły jeszcze skuteczniej znaleźć nam nasze drugie połówki.

Obecność takich platform wyklucza potrzebę istnienia jakichkolwiek form wiary. Tego typu portale oczyszczają miłość i wynikające z niej ewentualne cierpienia z wszelkich niewiadomych. Wzmagają skuteczność uczucia. Optymalizują i poprawiają nasze interpersonalne doświadczenia. Jeśli miałyby one trwać choćby jedną noc, niech będzie to noc jak ze snu. Jeśli miałyby trwać całe życie, niechaj nam ono lekkim będzie. Najważniejsze, żebyśmy mogli to przewidzieć już tu i teraz. Nie ryzykując.
Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu.

Możliwe, któż to może wiedzieć. Niemożliwe jednak wydaje się stwierdzenie, że oto algorytm miałby stać się powodem wszystkiego.

Z naukowego punktu widzenia, opierając się na obecnym stanie wiedzy i technologicznego rozwoju, możemy wyłącznie potwierdzić nasze rozważania. Brooker, zapowiadając odcinek Hang The DJ w jednym ze spotów promocyjnych Netlixa, mówi, że wyobrażał sobie społeczeństwo, w którym istniałoby coś w rodzaju "randkowego Spotify", dzięki któremu moglibyśmy samodzielnie wygenerować "playlistę związków". Świat, dodaje, w którym to algorytm przyjmuje na siebie odpowiedzialność za "wszelkie miłosne rozterki". Ten świat okazuje się jednak kłamstwem, fikcją w dosłownym tego słowa znaczeniu, zakładającą, że rozwiązaniem naszych problemów będzie przekształcenie wzajemnego przyciągania i zakochania w matematyczny wzór. Co, jak widzimy, jest nie tylko niemożliwe do zrealizowania z technicznego punktu widzenia, lecz również pozbawione jakiegokolwiek uzasadnienia i całkowicie niewyobrażalne. Co to za miłość bez aury tajemniczości? W której każdy krok byłby przewidywalny, niczym drzewko decyzyjne zapisane alfabetem zerojedynkowym?

Już samo słowo miłość zdaje się tracić swoje znaczenie w momencie, kiedy uznamy ją za zjawisko wymierne i policzalne. Kochać według prawa czy dynamiki zapisanej w naszej biologicznej instrukcji obsługi lub na kartach przeznaczenia dwóch ludzkich istot to zaprzeczenie samo w sobie, dalekie od drogi, którą stąpały Laura Petrarki czy Beatrycze Dantego.

Rudder, założyciel strony OkCupid, pisze w swojej książce Dataclysm: "Dziś wieczorem jakieś trzydzieści tysięcy par uda się na swoją pierwszą randkę dzięki stronie OkCupid. Mniej więcej trzy tysiące z nich zdoła przekształcić tę znajomość w długi związek. Dwieście stanie na ślubnym kobiercu i wiele z nich, oczywiście, będzie mieć ze sobą dzieci". Gdyby nie "widzimisię naszego kodu HTML – podsumowuje – nigdy nie przyszłyby na świat".

A jednak statystyczna prawidłowość i korelacje, które usiłuje udowodnić w całej swojej publikacji, gdzie opisuje zachowanie użytkowników randkowej platformy, tracą natychmiast na znaczeniu w momencie, w którym pomyślimy o tym, co odróżnia korelację od przyczyny. Wystarczy wyobrazić sobie, że zeswatane ze sobą pary mogą się ze sobą zgadzać lub rozstać się w kilka chwil z powodów, które nie mają nic wspólnego z OkCupid i jego algorytmem skojarzania.

Innymi słowy, wysoki procent kompatybilności na stronie w żaden sposób nie gwarantuje przyjemnie spędzonego wieczoru przy świetle świec czy w łóżku ani tym bardziej udanego wspólnego życia. Według Davida Lewisa, socjologa z Uniwersytetu w Kalifornii, dowód na to, że 95procentowy współczynnik matchingu wygenerowany na OkCupidzie na podstawie zainteresowań wskazanych w kwestionariuszu przez dwóch potencjalnych partnerów przekłada się na udany związek, nie istnieje. "OkCupid chwali się skutecznością swojego algorytmu – pisze Lewis na łamach czasopisma naukowego "Jstor Daily", przedstawiając wyniki swoich badań – ale tak naprawdę nie ma o tym zielonego pojęcia. Żadna z tych stron zasadniczo nie wie, co robi".

W rzeczywistości wszystkie takie platformy doskonale wiedzą, co robią. Pieniądze.

Mimo to, a może właśnie dlatego, uparcie twierdzą co innego. "Wiaro, nie jesteś już potrzebna – głosiła reklama strony randkowej eHarmony wisząca na ścianach londyńskiego metra, na chwilę przed tym, jak została zbanowana i usunięta przez Brytyjskie Stowarzyszenie Standardów Reklamowych (ASA) w styczniu 2018 roku – nadszedł czas, żeby do miłości podejść naukowo".

"Po co pozostawiać przypadkowi najważniejszy wybór twojego życia? – pytała reklama mniejszymi literami. – Nasz naukowo opracowany system matchingu rozwiązuje sekret kompatybilności i miłosnej chemii, więc dlaczego miałbyś sobie tym zawracać głowę?"

Cóż, choćby dlatego, że rezultat tego dobrodziejstwa nie jest absolutnie "naukowo opracowany", a brytyjska organizacja dokonała właściwego wyboru, oszczędzając odbiorcom tego tak ewidentnie fałszywego stwierdzenia. To nieprawda, że nauka przypieczętowała koncepcję, według której osoby korzystające z eHarmony, tak jak z jakiejkolwiek innej strony randkowej, mają większą szansę na znalezienie miłości w porównaniu z tymi, które z takich portali nie korzystają.

A zresztą, czy byłoby to w ogóle możliwe? Wszelkie współczesne ambicje przejawiające się w próbach stworzenia miłosnego algorytmu opierają się wyłącznie na kombinacji preferencji wyrażonych przez jednego i drugiego partnera potencjalnej pary, ich odpowiedziach na pytania w kwestionariuszu i tym, czy dali kciuk w górę przy danych profilach. W ten sposób zakładamy, że każdy z nas od zawsze dokładnie wie, czego szuka w miłości i czego od niej oczekuje, chociaż przecież to właśnie nieprzewidywalność zakochania sprawia, że staje się ono tak wstrząsającym i wyjątkowym doświadczeniem. Pożądanie, które pojawia się nagle w stosunku do osoby znanej nam od lat i niewzbudzającej wcześniej naszego zainteresowania, oszałamiający efekt odnalezienia nowego, nieznanego dotąd kanonu piękna, zakazany owoc zdrady w pozornie szczęśliwym związku – wciąż pozostają dla nauki całkowicie niezrozumiałe.

Miłość istnieje dzięki miłosnej chemii, właśnie dlatego, że ta ostatnia jest niekompletna i niepoznawalna. Ponieważ to chemia tylko w metaforycznym tego słowa znaczeniu.

Nie zaskoczą nas badania z Uniwersytetu Northwestern z 2012 roku, w których uszeregowano wyniki naukowej literatury na ten temat, żeby dowieść lub zaprzeczyć, że algorytmy matchingu miałyby cokolwiek wspólnego z odnajdywaniem prawdziwej miłości. Niezależnie od tego, jak bardzo są złożone i wyrafinowane, zwyczajnie nie działają.
Posiadanie podobnej hierarchii wartości czy łóżkowych upodobań, tak zwana kompatybilność, nie jest przesłanką, która doprowadzi skojarzoną parę przed ołtarz. "Te portale – piszą autorzy badania – pozbawione są jakichkolwiek narzędzi, które pozwoliłyby odkryć i przewidzieć, w jaki sposób partnerzy się rozwiną i dojrzeją z upływem czasu, jakie spotkają ich okoliczności życia, jakie strategie obiorą, żeby stawić im czoła, i w jaki sposób je wdrożą, jak dynamika ich interakcji wpłynie na zwiększenie lub osłabienie ich miłosnego zaangażowania oraz jak zadbają o dobrą kondycję długoterminowego związku".

Poza tym, jak opisać niespodziewane zdarzenie, niespodziankę zgotowaną przez los w internetowym profilu?
Informacja sponsorowana

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones