CANNES 2021: Penn - supertata
Filmweb / 11-07-2021 12:29
W dzisiejszej relacji z 74. Międzynarodowego Festiwalowu Filmowego w Cannes Michał Walkiewicz recenzuje "Flag Day" - nowy film Seana Penna. Aktor i reżyser powraca na Lazurowe Wybrzeże po koszmarnej "Jej twarzy" sprzed pięciu lat. Czy stać go na rehabilitację?
John Vogel (Sean Penn) obchodzi urodziny w dzień amerykańskiej flagi. "To jedyne, co kraj może dla niego zrobić" - konstatuje jego córka w jednym z poetyckich monologów, podczas gdy ojciec, z sumiastym wąsem, odziany w czerwono-błękitną flanelę i kowbojski kapelusz, wdzięczy się do kamery. Nawet w tak ckliwym filmie jak "Flag Day" podobna scena ma siłę rażenia wystrzału z haubicy. Vogel doskonale wie, co kraj może dla niego zrobić. Wsławił się fałszerstwem dwóch milionów dolarów i rozsianiem okruszków z trefnych banknotów po całym kraju. Jego córka Jennifer napisała z kolei książkę, w której czuły miś był jednocześnie patologicznym kłamcą, zaś jego życie - ofiarą złożoną na ołtarzu amerykańskiego snu.
Istnieje zapewne tuzin powodów, dla których wspomnienia Vogel zainteresowały Penna. W jego reżyserskich poszukiwaniach, rozciągniętych pomiędzy empatyczną wiwisekcją rodzinnych więzi w "Indiańskim biegaczu", a koszmarną eksploatacją problemów Afryki w "Jej twarzy", powracają te same tematy: Ameryka podkładająca nogę nieprzystosowanym, wolność tożsama z podróżą w nieznane, toksyczna rodzina jako najlepsza kuźnia charakteru, odpowiedzialność liberalnych elit za pogubioną prowincję (nic dziwnego, że jego najlepszym dziełem pozostaje "Obietnica" na podstawie Dürrenmatta - dramaturga, który rozumie ironię i spogląda na Amerykę z bezpiecznego dystansu). Podobnie jest i tutaj, choć trzeba przyznać, że da się wykroić z tego przynajmniej jeden przyzwoity film - ten o miłości ojca i córki. Penn obsadził w roli Jennifer własną latorośl, Dylan, co z początku może wydawać się najtańszym z chwytów. Z czasem jednak decyzja zaczyna popłacać, zaś odbiorczy dysonans okazuje się niewielką ceną za intensywność ekranowej relacji.
Jennifer zatacza kręgi wokół ojca przez całe życie. Pole grawitacyjne regularnie ją przyciąga, a gdy pojawiają się kłopoty - tatuś ponownie wystrzeliwuje ją na orbitę. Oboje trwają w emocjonalnym klinczu, którego nie da się sprowadzić do binarnej, miłosno-nienawistnej relacji i który pozostaje niezłym, dramaturgicznym materiałem. Choć samego Vogela - zakochanego w Szopenie i odpalającego fajkę od fajki Hana Solo z pasa rdzy - Penn gra z nieznośną, wsobną manierą, w scenach z dorosłą córką stać go na subtelność - na ledwie zasygnalizowaną nieporadność, gdy bezskutecznie próbuje odnaleźć się w uczciwej pracy, lub fasadową brawurę, kiedy błądzi w labiryncie kłamstw. Dylan ma znacznie trudniejsze zadanie, bo dźwiga na barkach koszmarnie pretensjonalny off, z którego płynie opowieść o końcu niewinności, dziedziczeniu długów, demokratycznych cnotach i Wuj Sam wie, czym jeszcze. Paradoks polega na tym, że Penn-reżyser na tyle dobrze eksplikuje jej refleksje w codziennych rozmowach z ojcem, że ilustrowane wspomnianą poezją pocztówki stają się zwyczajną tautologią.
Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.
Kapitan Ameryka (recenzja filmu "Flag Day", reż. Sean Penn)
John Vogel (Sean Penn) obchodzi urodziny w dzień amerykańskiej flagi. "To jedyne, co kraj może dla niego zrobić" - konstatuje jego córka w jednym z poetyckich monologów, podczas gdy ojciec, z sumiastym wąsem, odziany w czerwono-błękitną flanelę i kowbojski kapelusz, wdzięczy się do kamery. Nawet w tak ckliwym filmie jak "Flag Day" podobna scena ma siłę rażenia wystrzału z haubicy. Vogel doskonale wie, co kraj może dla niego zrobić. Wsławił się fałszerstwem dwóch milionów dolarów i rozsianiem okruszków z trefnych banknotów po całym kraju. Jego córka Jennifer napisała z kolei książkę, w której czuły miś był jednocześnie patologicznym kłamcą, zaś jego życie - ofiarą złożoną na ołtarzu amerykańskiego snu.
Istnieje zapewne tuzin powodów, dla których wspomnienia Vogel zainteresowały Penna. W jego reżyserskich poszukiwaniach, rozciągniętych pomiędzy empatyczną wiwisekcją rodzinnych więzi w "Indiańskim biegaczu", a koszmarną eksploatacją problemów Afryki w "Jej twarzy", powracają te same tematy: Ameryka podkładająca nogę nieprzystosowanym, wolność tożsama z podróżą w nieznane, toksyczna rodzina jako najlepsza kuźnia charakteru, odpowiedzialność liberalnych elit za pogubioną prowincję (nic dziwnego, że jego najlepszym dziełem pozostaje "Obietnica" na podstawie Dürrenmatta - dramaturga, który rozumie ironię i spogląda na Amerykę z bezpiecznego dystansu). Podobnie jest i tutaj, choć trzeba przyznać, że da się wykroić z tego przynajmniej jeden przyzwoity film - ten o miłości ojca i córki. Penn obsadził w roli Jennifer własną latorośl, Dylan, co z początku może wydawać się najtańszym z chwytów. Z czasem jednak decyzja zaczyna popłacać, zaś odbiorczy dysonans okazuje się niewielką ceną za intensywność ekranowej relacji.
Jennifer zatacza kręgi wokół ojca przez całe życie. Pole grawitacyjne regularnie ją przyciąga, a gdy pojawiają się kłopoty - tatuś ponownie wystrzeliwuje ją na orbitę. Oboje trwają w emocjonalnym klinczu, którego nie da się sprowadzić do binarnej, miłosno-nienawistnej relacji i który pozostaje niezłym, dramaturgicznym materiałem. Choć samego Vogela - zakochanego w Szopenie i odpalającego fajkę od fajki Hana Solo z pasa rdzy - Penn gra z nieznośną, wsobną manierą, w scenach z dorosłą córką stać go na subtelność - na ledwie zasygnalizowaną nieporadność, gdy bezskutecznie próbuje odnaleźć się w uczciwej pracy, lub fasadową brawurę, kiedy błądzi w labiryncie kłamstw. Dylan ma znacznie trudniejsze zadanie, bo dźwiga na barkach koszmarnie pretensjonalny off, z którego płynie opowieść o końcu niewinności, dziedziczeniu długów, demokratycznych cnotach i Wuj Sam wie, czym jeszcze. Paradoks polega na tym, że Penn-reżyser na tyle dobrze eksplikuje jej refleksje w codziennych rozmowach z ojcem, że ilustrowane wspomnianą poezją pocztówki stają się zwyczajną tautologią.
Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.
Udostępnij: