Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję
Artykuł

Czytelnia FILMu: Straszna historia straszenia widza

FILM / 30-06-2010 09:38
Do kiosków w całej Polsce trafił dziś lipcowy numer miesięcznika "Film". Tradycyjnie w czytelni magazynu na Filmwebie znajdą się najciekawsze teksty z bieżącego wydania. Zaczynamy od artykułu przedstawiającego dzieje filmowego horroru.


STRACHY NA LACHY

Wśród wszystkich gatunków filmowych to właśnie horror jest tym, który najbardziej stara się manipulować emocjami widzów. Cel: strach oraz jego pochodne. Dlaczego więc nagminnie sale kinowe zamiast okrzyków przerażenia wypełnia śmiech? Istnieją dwie odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze – rozbawienie jest często reakcją obronną. Po drugie – horror stępił swoje kły i pazury na ludzkim przyzwyczajeniu do filmowego medium, coraz trudniej doprowadzić do tego, aby odbiorcy zapomnieli o fikcyjnym statusie świata przedstawionego. Współczesne kino grozy próbuje radzić sobie z tym problemem na wiele sposobów. Jednym z nich jest renesans nurtu gore, który z okupowanej przez amatorów krwawych i wstydliwych przyjemności niszy przedostał się do multipleksów. Inny stanowi natomiast fala filmów starających się za wszelką cenę zachować pozory prawdy, tzn. stylizowanych na dokumentalny zapis jakichś mrożących krew w żyłach zdarzeń.

Jak uczono się kłamać

Źródeł tego subgatunku można doszukiwać się jeszcze w epoce kina niemego. Chociaż już wtedy istniał podział na linię realistyczną (której patronowali bracia Lumière ze swoimi scenkami rodzajowymi) oraz fantastyczną (za jej ojca uważa się Georgesa Méllièsa, twórcę pełnych niezwykłych trików feerii), to był to czas ciągłych eksperymentów i zacierania się granic między niewykształconymi w pełni konwencjami. Na ich styku sytuują się pochodzące z 1922 roku "Wiedźmy" nakręcone przez Duńczyka, Benjamina Christensena. Ten dokument, opowiadający o historii czarnej magii, reżyser ilustruje fantasmagorycznymi scenami sabatów, spotkań z demonami oraz odprawiania czarów, nierozerwalnie stapiając prawdę z fikcją, słowem – kłamiąc w żywe oczy.

Taki gatunkowy mariaż stanowi również niesławny "Cannibal Holocaust" (1980). Zakazany w wielu krajach obraz Ruggero Deodato traktuje o wyprawie ratunkowej, która poszukując w obrębie południowoamerykańskiej dżungli zaginionych filmowców, odnajduje nagrane przez nich taśmy. Zawarta jest na nich historia zbrodni i kary: białych ludzi, w arogancki i okrutny sposób traktujących rdzenną ludność dorzecza Amazonki, spotyka krwawy odwet. W "Cannibal Holocaust" nikt jednak nie stara się przekonać widzów, że naprawdę doszło do prezentowanych na ekranie wydarzeń, a reportażowa forma ma przede wszystkim na celu postawienie oskarżenia wobec cynicznych mediów… Oskarżenia dość fałszywego, ponieważ fabuła filmu Deodato stanowi przede wszystkim pretekst do prezentowania niezwykle dosadnych aktów przemocy.

Dalej w formalnej stylizacji poszli odpowiedzialni za nakręcenie horroru "The Last Broadcast" (1998) Stefan Avalos i Lance Weller. Ich obraz  – będący pierwszą produkcją zrealizowaną całkowicie za pomocą techniki cyfrowej – to fałszywy reportaż opowiadający o poszukiwaniach w lesie legendarnego "Diabła z JerseyZrobiony za przysłowiowe grosze "The Last Broadcast" otrzymał bardzo dobre recenzje, ale nie doczekał się statusu dzieła kultowego. Udało się to natomiast bliźniaczo podobnemu do niego filmowi "Blair Witch Project" (1999).

To legendarne już dzieło Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza to fenomen współczesnego kina – nakręcone za kilkaset tysięcy dolarów zarobiło 248 milionów. Już sama obecność tego wyglądającego na robotę amatora filmu w repertuarze wielkich kin wydaje się czymś niezwykłym. Jego fabuła, a raczej "fabuła", traktuje o grupie studentów, którzy wyruszają do lasu w stanie Maryland, aby nakręcić dokument o wiedźmie z Blair. Z czasem młodzi ludzie gubią drogę i zaczynają być nękani przez tajemnicze zjawiska. Film rozpada się na ciągi chaotycznych ujęć jednolitej ściany lasu wypełnionych krzykiem głównych bohaterów. Ci ostatecznie docierają do chatki zamieszkałej niegdyś przez mordercę dzieci, Rustina Parra, gdzie film się urywa; na koniec pojawia się jedynie informacja, że zaprezentowany przed chwilą materiał został odnaleziony w lesie przez policję. Właśnie temu pozorowi realizmu "Blair Witch Project" zawdzięcza swój sukces. Nawet mając świadomość tego, że całe przedsięwzięcie jest mistyfikacją, w głowie dźwięczy pytanie: a jeśli to wszystko zdarzyło się naprawdę?

Cywilizacja cyfrowej kamery, cywilizacja śmierci

Wystarczy spojrzeć na kinowy kalendarz, aby zaobserwować nawrót popularności "dokumentalnych horrorów2006 – "Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon", 2007 - "Diary of the Dead", "[Rec]", "Paranormal Activity", "The Poughkeepsie Tapes", "Head Case", 2008 – "Projekt: Monster", "Lake Mungo", "Kwarantanna", 2009 – "[Rec] 2", "The Ritual". To zaledwie kilka przykładów. Za przyczynę można uznać wspomniane już próby przekraczania przez horror granic fikcji oraz niskie nakłady finansowe potrzebne do realizacji tego typu produkcji, aby jednak w pełni zrozumieć ten nagły boom, z kinowego kalendarza trzeba przenieść wzrok na ten pokazujący ważne wydarzenia światowe: 11.09.2001 – atak na wieże WTC, i 20.03.2003 – początek wojny w Iraku.

Wszystko to zainfekowało masową wyobraźnię dzięki najnowszej technologii. Obok przekazów informacyjnych pojawił się drugi obieg materiałów zawierających amatorskie nagrania utrwalone na telefonach komórkowych lub cyfrowych kamerach. Proces ten pokazuje ucharakteryzowany na amatorskie wideo "Na gorąco" ("Redacted", 2007) Briana De Palmy, który opowiada o zbrodniach amerykańskich żołnierzy oraz płynności prawdy w czasach, kiedy dostępne wszystkim nowinki techniczne pozwalają na manipulację informacjami.



Na nową sytuację zareagował również horror; taki boom wydarzył się już kilkadziesiąt lat wcześniej, kiedy to okrutne obrazy z będącej świadkiem wojennych zmagań wietnamskiej dżungli wywołały eksplozję kina gore. Najnowsza historia twórcom horroru przyniosła nie tylko inspirację w zakresie treści, ale i formy.

Najsilniej spokrewniony z wyżej wymienionymi zmianami jest bez wątpienia "Projekt: Monster" Matta Reevesa. Jeśliby wziąć na warsztat tylko jego fabułę, to film okazałby się klasycznym przykładem monster movie. Opiera się on bowiem na jego trzech podstawowych elementach: wielkich potworach, wielkim mieście i wielkiej demolce. Tajemnicze istoty atakują Nowy Jork, interweniuje wojsko, a grupa cywilów próbuje wydostać się ze zdewastowanego miasta. Taka historia zdaje się z góry narzucać odpowiedni sposób realizacji: ujęcia z lotu ptaka pokazujące bestie kontynuujące swój niszczycielski pochód przez betonową dżunglę, przemarsz wśród ruin i zgliszcz, sceny pełne przerażonych statystów – tak by to nakręcili Michael Bay i Roland Emmerich.

Matt Reeves pokazuje jednak cały kataklizm z punktu widzenia człowieka nagrywającego wszystko telefonem komórkowym. Powstaje dzięki temu ciekawy dysonans, pewne napięcie między skalą makro a mikro. Zabieg ten przywołuje też traumę z 11 września, kiedy to zwykli obywatele z poziomu chodnika obserwowali, jak kraj, w którym mieszkają, na kilka chwil pada na kolana.

Udokumentować Apokalipsę postanowił również nestor kina grozy George Romero. Jego "Kroniki żywych trupów" (2007) to kolejna część niekończącego się cyklu o żywych trupach, więc i tym razem zagłada przyjmuje postać gnijących, powłóczących nogami, mózgożernych potworów. Fabuła koncentruje się na grupie filmowców, którzy podczas kręcenia horroru zostają zaskoczeni przez wybuch tajemniczej epidemii. Podczas ucieczki przed nią postanawiają zarejestrować otaczające ich pandemonium, a powstały dokument stanowi montażowy zlepek scen nagranych bezpośrednio na miejscu zdarzeń oraz materiałów znalezionych na YouTube. Jest to przede wszystkim świetne ćwiczenie formalne, Romero zręcznie lawiruje między surowością i minimalizmem a chęcią zaprezentowania szerszego spojrzenia na koniec znanej nam cywilizacji. Niestety, film nie broni się jako horror – jest nudny i przegadany, drażni do tego natrętnym moralizatorstwem.    

W jakimś stopniu antytezę "Kronik żywych trupów" stanowi hiszpański obraz "[Rec]" wyreżyserowany przez Jaume Balagueró i Paco Plazę. Fabuła to czysta gatunkowa klisza – w wyniku tajemniczych eksperymentów medycznych w pewnej kamienicy wybucha choroba sprawiająca, że zakażeni nią ludzie zamieniają się w kierowane jedynie żądzą mordu monstra. Na miejsce przyjeżdża straż pożarna, której towarzyszy ekipa reporterów kręcąca właśnie dokument o jej pracownikach. "[Rec]" stanowi najpełniejszą realizację opisywanej formuły. Wrażenie realizmu jest totalne – kamera trzęsie się, chwyta jedynie urywki sytuacji, często cały obraz spowija mrok. Twórcom udaje się przy tym zachować odpowiednie proporcje między chaosem a porządkiem. Dzięki temu film zamiast dezorientować, przykuwa do ekranu, wznosząc się na wyżyny w dziedzinie kreowania pełnych adrenaliny i grozy scen.

Nadciąga przesilenie

Omawiany tu nurt ma, oczywiście, wciąż sporo do zaoferowania, czego dowodem jest na przykład niezwykle popularny "Paranormal Activity" Orena Peliego, który słynny amerykański krytyk, Roger Ebert, uznał za świetną ilustrację tezy, że oczekiwanie na coś w ciszy potrafi być lepszą rozrywką od akcji pełnej wściekłego montażu i efektów specjalnych. Każdy trend dzieli jednak los garści kamieni rzuconych do jeziora – niektóre wywołują mocne i widoczne kręgi, inne jedynie nieznacznie mącą powierzchnię wody. Z tego powodu obok tak świetnych produkcji jak wyżej wymienione "Projekt: Monster" czy "[Rec]" powstały znacznie słabsze, do których zaliczają się m.in. "The Poughkeepsie Tapes" Johna E. Dowdle’a stanowiące mieszankę imitującego snuff movie materiału i reportaży z miejsc zbrodni.

Każdy trend zostaje również przemielony przez maszynkę komercji. I tak na przykład "[Rec]" błyskawicznie doczekał się amerykańskiego remake’u zatytułowanego "Kwarantanna". Zrealizowany przez twórcę "The Poughkeepsie Tapes" film można by uznać za bardzo dobry horror, gdyby nie fakt, że jest on całkowitą kalką pierwowzoru. Po sukcesie wspomnianego "Paranormal Activity" (przychód ponad 100 mln dolarów przy nakładzie finansowym wynoszącym zaledwie 15 tys.) wytwórnia Paramount Pictures postanowiła wyłożyć pieniądze na kolejne tego typu produkcje; ma być to inwestycja hurtowa i za sumę jednego miliona dolarów nakręcone zostanie kilkanaście filmów. Będą to swojego rodzaju wersje demo – jeśli spodobają się publiczności, powstaną ich wysokobudżetowe wersje.

Mimo wszystko wywołane przez te kilka świetnych produkcji kręgi coraz bardziej się załamują, łączą i tracą na mocy. Korespondujący z nurtem "Czwarty stopień" (2009) stanowi już fuzję filmu zrealizowanego (rzekomo) na podstawie faktów z found footage. Anorektyczna pani psycholog opowiadająca w telewizyjnym studiu o porwaniach przez UFO w fabularnych fragmentach jest zastępowana przez znacznie ładniejszą, ale równie chudą Millę Jovovich; chropawe nagrania paranormalnych zdarzeń przetykane są scenami kręconymi z całą dobrocią gatunkowego inwentarza. Formuła spopularyzowana przez "Blair Witch Project" staje się powoli stałym składnikiem języka współczesnego horroru – to już taki sam chwyt jak na przykład wiercąca dziurę w czaszce muzyka czy epileptyczny montaż.

Takich produkcji będzie więcej, formuła ulegnie eksploatacji i degeneracji, znudzi się. Pewnymi oznakami tego są tegoroczne premiery: remake legendarnego slashera "Koszmar z ulicy Wiązów" (1984), kontynuacja słynnego horroru science-fiction "Predator" (1987) oraz kolejna część "Zmierzchu" (2008), czyli eskapistycznej opowiastki o przystojnych wampirach i niewinnych nastolatkach. Czyżbyśmy znów byli gotowi pokochać fikcję?

Piotr Mirski

Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

Najnowsze Newsy