W akcie zwrócenia kamery na siebie nie dostrzeżemy niczego wykoncypowanego czy pretensjonalnego. Film Panahiego - rozegrany na styku dokumentu oraz kina drogi - to rzecz głęboko humanistyczna,
Jeden klaskon - nadjeżdża samochód. Dwa - priorytetowy przejazd. Dłuższy klakson - sprawa nie cierpiąca zwłoki. "W końcu muszą być jakieś zasady" - informuje reżysera Jafara Panahiego jeden z mieszkańców wioski w tureckojęzycznym regionie Iranu położonym na azerskiej ziemi. Tyle że łatwość, z jaką miejscowi ustalają reguły na drodze, nie przekłada się niestety klarowne zasady życia społecznego. W "Trzech twarzach" prowadzi to do tragedii. Albo i nie - w końcu obraz filmowy najłatwiej poddać manipulacji.
Panahi opuszcza Teheran i przyjeżdża na daleką prowincję wraz z gwiazdą irańskiego kina, Behnaz Jafari. Celem wyprawy jest rozwiązanie zagadki śmierci lokalnej nastolatki, Marziyeh Rezaei. W otwierającej utwór, nagranej telefonem komórkowym scenie widzimy, jak dziewczyna, niedoszła studentka filmowego konserwatorium, rozdziela odpowiedzialność za swoje samobójstwo na znajomych, nieznajomych oraz - co zaskakujące - Jafari, po czym wiesza się na gałęzi. Ale czy to, co oglądamy, wydarzyło się naprawdę? Aktorka kwestionuje autentyczność nagrania. Reżyser twierdzi, że jeśli istotnie zostało ono przemontowane, była to robota profesjonalisty - a tych w zabitej dechami dziurze ze świecą szukać. Śledztwo wiedzie aż do domu dziewczyny. Jednak znając chociaż trochę Panahiego, wiemy, że nie o śledztwo tutaj chodzi.
Od pytania, gdzie leży prawda, istotniejsza jest dla reżysera opowieść o roli artysty w hermetycznej i konserwatywnej kulturze. To wątek, który powraca w jego twórczości regularnie ("To nie jest film", nagrodzone berlińskim Złotym Niedźwiedziem "Taxi-Teheran") i który wielokrotnie ustawiał go na kursie kolizyjnym z władzą. W oczach rodaków, zarówno Panahi, jak i Jafari pozostają narodowymi bohaterami, lecz status, który osiągnęli, wiąże się również z odpowiedzialnością - większość z napotkanych po drodze ludzi traktuje filmowców jak rzeczników swojej sprawy. W bodaj najlepszej scenie filmu, jeden z gospodarzy prosi aktorkę, by ta zabrała do Teheranu napletek jego obrzezanego syna. Zgodnie z tradycją, ma to przynieść chłopakowi sukces w wielkim świecie.
Kiedy rozszalały brat złorzeczy nastolatce, a matka zamyka go, niczym wściekłego psa, w komórce, Panahi uderze w lekkie, niemal komediowe tony. Ale śmiech błyskawicznie więźnie w gardle. Interesy miejscowej ludności oraz artystów są nie do pogodzenia, a przynajmniej nie w tym przypadku. Stawką jest bowiem los kobiet, którym patriarchalna kultura narzuca chomąto z chwilą narodzin. Nieprzypadkowo opowieść o Marziyeh zostaje zestawiona z historią zubożałej gwiazdy kina i estrady, którą rewolucja islamska zepchnęła na samo dno. Z kolejnych relacji i rozmów wyłania się obraz zepchniętej na margines oficjalnej kultury, artystycznej partyzantki.
Panahi, który w 2010 roku został skazany na areszt domowy oraz dwudziestoletni zakaz wykonywania zawodu, zaś festiwalowe hity szmuglował na dyskach przenośnych, dobrze rozumie swoje bohaterki. W akcie zwrócenia kamery na siebie nie dostrzeżemy więc niczego wykoncypowanego czy pretensjonalnego. Jego film - rozegrany na styku dokumentu oraz kina drogi - to rzecz głęboko humanistyczna, wyrosła na gruncie empatii. Zaś twarze reżysera, aktorki i dziewczyny, o której świat dotąd nie słyszał, przypominają, że wciąż istnieją miejsca, gdzie sztukę tworzy się z duszą na ramieniu.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu